Dookoła Bałtyku 2010 c.d.

Dookoła Bałtyku 2010 c.d., Anna Siemomysła

Ciąg dalszy opisu naszej najdłuższej do tej pory podróży 🙂

1.08.2010 – Dzień Piętnasty (niedziela). Sztokholm.

Poranek wita nas słońcem. Wziąwszy pod uwagę ostatnie parę dni bardzo się cieszymy. Podczas śniadania, Romek wynajduje w przewodniku muzea, które chciałby odwiedzić – Muzeum Morskie, Muzeum Historyczne, Muzeum Średniowiecza, Muzeum Armii… a początkowo naszym celem w Sztokholmie miało być jedynie Muzeum Vasy – XVII-wiecznego okrętu, który zatonął w swoim dziewiczym rejsie w roku 1628, a w 1961 został wydobyty na ląd, aby po wielu latach przygotowań, w roku 1990 stać się największą atrakcją muzealną Sztokholmu. Robię szybką kalkulację i dochodzę do wniosku, że najlepiej w takim razie zakupić Karty Sztokholmskie, uprawniające do bezpłatnego wejścia do wszystkich muzeów, a także pozwalające na jazdę komunikacją miejską i korzystanie z łodzi wycieczkowych typu „hop-on, hop-off” (pływają one w kółko od punktu do punktu, na pokładzie puszczany jest komentarz po szwedzku i angielsku, na temat mijanych obiektów, a posiadacz biletu, może wsiąść i wysiąść w wybranym przez siebie punkcie). Dla nas taka łódź byłaby świetnym środkiem transportu do Vasy. Po sprawdzeniu na mapie jakie odległości dzielą interesujące nas muzea, kupujemy karty (395SEK za jedną). Jedziemy metrem do Gamla Stan i wędrujemy na nabrzeże, tam okazuje się, że na kartę możemy wsiadać tylko do łodzi w kolorze żółtym (zapewne akurat ten przewoźnik ma umowę z miastem). Czekamy zatem na łódź i rozglądamy się ciekawie. Sporo tu domów z serii „pod okrętem”, a także mieszkań zrobionych ze starych łodzi kołyszących się łagodnie na wodach fiordu. Z daleka widzimy „Af Chapmana” – hostel zrobiony z żaglowca o tej nazwie, na którym kiedyś chcielibyśmy zanocować. W końcu podpływa nasza łódź i możemy ruszać. Słuchamy jednym uchem tego co mówi do nas „przewodnik”, bardziej angażujemy się w podziwianie widoków i chłonięcie atmosfery.
Kolejka do Muzeum jest długa i zakręcona, mimo posiadania karty musimy odstać swoje – nasze wejście jest rejestrowane, pewno nie da się wejść dwa razy do tego samego miejsca (no poza metrem 😉. Wreszcie jesteśmy w środku! Wrażenie jest trudne do opisania – okręt zajmuje większą część pomieszczenia – można go podziwiać z 5 poziomów, całe pomieszczenie będące dużą halą ma przyciemnione oświetlenie i niską temperaturę dla jego ochrony. Vasa jest piękny, pachnie morzem i historią i tak bardzo chciałoby się go dotknąć! Niestety – nie wolno, co jest w pełni zrozumiałe – utrzymanie go w tym stanie dla następnych pokoleń jest trudne i bardzo ważne. Oboje jesteśmy przejęci wizytą w tym muzeum. Myślę, że dla Romka to trochę jak świątynia – wszystko o czym czytał, co mógł podziwiać jedynie na rycinach ma teraz przed sobą jak na dłoni. Takie zderzenie rzeczywistości z czymś co dotąd żyło jedynie w wyobraźni. Vasa powstał w czasie, gdy Szwecja była w stanie wojny z Polską – całość kontekstu historycznego jest ciekawie przedstawiona na poszczególnych poziomach – mamy na przykład kolorową mapę ówczesnej Europy z wymalowaną twierdzą Wisłoujście w Gdańsku, sferyczną makietę bitwy oliwskiej z wypisanym po polsku nazwami naszych okrętów, makiety przedstawiające pracę w stoczni czy prezentacje ukazujące olinowanie i ożaglowanie XVII-wiecznych jednostek pływających.
Spotykamy tu też polską rodzinę – Romek robi im krotki wykład na temat bitwy pod Oliwą.
Bardzo ciężko nam opuścić to miejsce i chyba zaczynam żałować, że kupiliśmy karty… teraz trzeba je wykorzystać.
Kolejny cel to Muzeum Morskie. Mamy jednak wrażenie, że nie było warte, ani dalekiej drogi, ani swej ceny (oczywiście dla nas wejście było za okazaniem karty). Dość niefortunnie trafiliśmy na przebudowę kilku ekspozycji. W międzyczasie robimy się głodni, więc siadamy na trawie w parku i zjadamy niewielki posiłek – ja kanapkę ze śledziem. Co prawda przywiezionym z Polski, ale zawsze co śledź w Szwecji to śledź w Szwecji.
Następne muzeum to Muzeum Historyczne – przyciągnęły nas tu zbiory dotyczące okresu wikingów. Są imponujące – stosy monet, ozdób, kamienie runiczne. Mój dawny zachwyt dla epoki wikingów odżywa, chciałabym, żebyśmy zdążyli w drodze powrotnej na Festiwal Wikingów i Słowian, który w najbliższy weekend będzie miał miejsce na Wolinie.
Potem coś bardziej dla Romka – Muzeum Armii, królują tu makiety przedstawiające szwedzkich żołnierzy w kolejnych okresach historycznych, a także działa. Wychodząc z tego muzeum, postanawiamy zaliczyć coś o czym wcześniej nie myśleliśmy, ze względu na dość wysoką cenę, no i przecież jesteśmy już dorośli… ale skoro mamy to w karcie… Idziemy do Junibacken – muzeum Astrid Lindgren. Tu wsiadamy do wagonika i unosimy w podróż w czasy naszego dzieciństwa… Wagonik przelatuje nad zagrodą nieznośnego Emila, nad dachem Karlsona, nad Nangijalą Braci Lwie Serce, a głos narratora roztacza przed nami świat dziecięcych przygód. Odpoczywamy tam i cieszymy się bardzo, iż zdecydowaliśmy się na wejście. Szczerze mówiąc pomysł z kartą jest chybiony – kupiliśmy 24-godzinną, bo jesteśmy tu tylko jeden dzień i w efekcie, prawie nie widzimy miasta w tym biegu między muzeami. Na dokładkę wąż z kieszeni syczy, żeby iść w kolejne miejsce i w pełni wykorzystać karty, co nie pozwala nam cieszyć się dłużej tym, co nam się podoba. Musiało nas coś nieźle zaczarować, że zdecydowaliśmy się na ich kupno…
Na koniec dnia idziemy jeszcze zobaczyć posąg św. Jerzego w Starym Kościele, w którym akurat musi mieć miejsce jakieś nietypowe wydarzenie, bo mnóstwo tu kolorowo ubranych pastorów – wyróżniających się tylko koloratkami z tłumu innych ludzi, którzy hałasują wprost niemożliwie… czuję się dziwnie w kościele, w którym nie można znaleźć ciszy do kontemplacji. Znajdujemy tam jednak perełkę - podwieszony po sufitem model okrętu. Zaglądamy też na dziedziniec Pałacu Królewskiego, gdzie Romek dostaje od strażnika reprymendę za dotykanie działa.
Prawdziwie wymęczeni wracamy do metra poprzez wąskie uliczki Gamla Stan (starego miasta), które mimo naszego zmęczenia nadal potrafią wzbudzić w nas zachwyt.
Na kemping docieramy przed 20:00 i prawie natychmiast idziemy spać.


2.08.2010 – Dzień Szesnasty (poniedziałek). Sztokholm-Kalmar 502km

Rano budzimy się z deszczem… Plany na ten dzień są płynne, 5 sierpnia mamy zarezerwowaną wycieczkę na Fort Kungsholmen w Karlskronie, a tymczasem jesteśmy już bardzo blisko. Odwiedzamy więc Drottningholm – rezydencję królewską na wyspie Lövon, a potem postanawiamy objechać jezioro Malar. Zatrzymać się w Mariefred, gdzie między innymi można zobaczyć miejsce, gdzie w czasie II Wojny Światowej byli internowani polscy marynarze z okrętów podwodnych, a także zamek Gripsholm, gdzie urodził się król Polski Zygmunt III Waza. Chcemy też odwiedzić Sigtunę, jedno z najstarszych miast Szwecji, które było niegdyś stolicą państwa. Wokół jeziora Malar wiele jest interesujących miejsc, więc to akurat wycieczka na pełen dzień.
Niestety pogoda działa przeciwko nam. Deszcz jest coraz większy, a gdy dojeżdżamy do Mariefred, ściana wody nie pozwala nam wyjść z samochodu. W takiej sytuacji rezygnujemy. Jest nam przykro, ale naprawdę nie ma sensu moknąć i nie móc zrobić nawet jednego zdjęcia kolorowym domkom.
Jedziemy zatem w kierunku Kalmaru najpierw drogą E4, potem zjeżdżamy na E22. Zatrzymujemy się na stacji benzynowej, między innymi dlatego, aby kupić obiecany Jacowi snus, szwedzką nikotynową używkę. Gdy ruszamy dalej rzuca nam się w oczy drogowskaz z napisem „Slottsruin”. Jesteśmy już na tyle wyuczeni, że wiemy, iż oznacza to ruiny zamku. Jako wielbicieli wszelkiego rodzaju ruin, jesteśmy ciekawi jak wyglądają one w wersji szwedzkiej, czy będą podobne do Mirowa? A może do Tenczyna? Skręcamy zatem za drogowskazem. Prowadzi on nas krętymi drogami przez szwedzkie pola i lasy, w końcu docieramy na brzeg fiordu, przez który co i rusz przepływa mały prom samochodowy w wesołym żółtym kolorze. Nad fiordem wznosi się biała wieża, którą da się dostrzec z dość sporej odległości – oto nasze Slottsruin. Nie trzeba pokonywać fiordu, aby się dostać do zamku, trzeba natomiast zapłacić po 30SEK od osoby. Okazuje się, ze zamek nosi nazwę Stegeborg. Deszcz nadal kapie, ale nam humory zdecydowanie się poprawiają, pomimo tego, że zaliczam upadek na piaszczyste podłoże i jestem od stóp do głów pokryta pyłem. Ruina jest widać w użyciu, może odbywają się tu jakieś koncerty? Opisy z rycinami, zdążyły już wyblaknąć, a widok spod wieży choć niefotografowalny z powodu pogody, zostaje na długo w pamięci.
Wracamy do drogi na Kalmar. Docieramy dość późno – parking pod zamkiem już jest bezpłatny, natomiast wejście do zamku kosztuje 85SEK i trochę żal nam tych pieniędzy, gdyż do zamknięcia zostało ledwie 15 minut. Romek sugeruje, abym zapytała, czy możemy za darmo wejść tylko na mury. Młoda dziewczyna za kasą uśmiecha się i mówi, żebyśmy poczekali do zamknięcia – wtedy ona sobie pójdzie i na mury można za darmo. Parę osób już krąży wokół zamku, tak jak my czekają na zamknięcie kas. Obchodzimy budowlę dookoła – stoi na samiutkim brzegu morza, ma potężne mury i kiedyś była obsadzona przez polskich żołnierzy, w czasie gdy Zygmunt III Waza był jeszcze królem Szwecji. Pod zamkiem właściwie moglibyśmy rozbić namiot, ale Romek nie chce zostawiać samochodu na parkingu, a ja nie chcę nim tu wjeżdżać, tak więc znów kemping.
Gdy wybija 18 przez bramę razem z nami wchodzi tłum bezbiletowych oglądaczy. Udaje nam się nawet obejrzeć dziedziniec, gdyż nie zdążono jeszcze zamknąć wewnętrznych wrót. Mury zamku obsadzone są przez bardzo fotogeniczne działa – pstrykamy, bo po drodze jak zwykle udało nam się wyprzedzić deszcz, który chyba nas jednak ściga z premedytacją.
Przyglądamy się z góry pasącym się dzikim gęsiom – bardzo je polubiłam, towarzyszą nam od Suomenlinny – próbujemy dojrzeć fort na małej wysepce, który powstał w dobie „polskiej histerii” w Szwecji, aby uniemożliwić, polskim jednostkom, które mógłby ewentualnie wysłać król Zygmunt III Waza, wpłynięcie do portu w Kalmarze.
Słońce powolutku zachodzi, więc jedziemy na kemping, na którym Pani w recepcji wymienia moją papierową kartę kempingową na plastikową („the real one” jak ją określa). Rozbijamy się szybko, jemy kolację i wracamy obejrzeć Kalmar wieczorową porą. Po drodze zaglądamy jeszcze do sklepu, mamy dość pasztetów i mielonek wiezionych z Polski. Kupujemy 6 jajek, dżem jagodowy, do tego colę i 2 szwedzkie czekolady o nazwie Polka – z naszymi barwami narodowymi na opakowaniu. Po dotarciu do centrum okazuje się, iż informacja turystyczna jest czynna do 21:00, więc zabieram szybko mapę miasta i udajemy się na podbój. Na początek rzuca nam się w oczy fontanna w formie kamiennej kuli osadzonej w podstawie w kształcie niskiego prostopadłościanu z wydrążonym otworem – woda przepływająca między dwoma częściami fontanny wprawia kulę w ruch, a każdy chętny może ją zatrzymać i nadać jej nowy kierunek. Po powrocie uświadamiamy sobie ze podobna jest w Oulu, a rodzina słuchająca naszych opowieści dodaje, że taka sama jest bodajże w Kołobrzegu. Ciekawe!
Kalmar jest pierwszym miastem, które widzimy po za chodzie słońca, jest żywe, w knajpkach siedzą ludzie – przynajmniej wokół placu z fontanną i teatrem. Zwraca naszą uwagę dawny bruk na rynku, mury miejskie i maleńkie, jakby dziecinne domki. Możemy też podziwiać niezbyt piękną rzeźbę powstałą w 600 rocznicę Unii Kalmarskiej. Na niej kończymy zwiedzanie na dziś – jutro Muzeum Morskie i Muzeum Regionalne, a w nim to co wydobyto z wraku okrętu wojennego Kronan.

3.08.2010 – Dzień Siedemnasty (wtorek). Kalmar-Hörnby 278km

Jeszcze w poniedziałek na nocnej namiotowej naradzie ustalamy, że dziś poza dwoma muzeami kalmarskimi odwiedzimy też Olandię – prowadzi na nią 5 kilometrów mostu. Pozbieraliśmy się i po zjedzeniu śniadania i ugotowaniu jaj na przegryzkę ruszamy. Najpierw Olandia – muzea jeszcze zamknięte – tu generalnie dużo miejsc otwiera podwoje dopiero koło 11:00. Niestety wjeżdżamy na most we mgle… prawie nic nie widać. Gdy parkujemy pod informacją turystyczną na Olandii zaczyna siąpić deszcz, a mgła się nie rozwiewa. W informacji, zbieramy foldery interesujących miejsc i głośno myślimy. Może mamy złe podejście, ale naprawdę nie sprawia nam radości myśl o zwiedzaniu niewidzialnej wyspy. Postanawiamy więc wrócić na ląd, traktując przejazd przez most jako wyprawę zwiadowczą na przyszłość i tak prędzej niż później wrócimy do Szwecji, bo nas urzekła.
Na pierwszy ogień idzie Muzeum Regionalne (Läns Museum) – wejście 80SEK od osoby. Historia Kronana (jednego z największych okrętów liniowych swoich czasów), który zatonął w bitwie w 1676 roku, przedstawiona za pomocą projekcji i udźwiękowionych makiet jest bardzo ciekawa, pozostałe wystawy oglądamy dość pobieżnie. Teraz Muzeum Morskie – 30SEK od osoby. Mieści się na piętrze budynku przy porcie – tuż obok Läns Museum, składa się z kilku pokoi szczelnie wypełnionych przedmiotami związanymi z morzem. Są tu szekle z lin, modele okrętów, przedmioty przydatne w nawigacji, obrazy w różnych technikach przedstawiające statki pasażerskie i handlowe. Pośród nich znajduje się tylko jeden model okrętu wojennego – niemieckiego z I Wojny Światowej. Widzimy skrzynię z lekami która uratowała się z fińskiego statku, obrazki wykonane węzłami marynarskimi i mnóstwo książek. Co za szkoda, że po szwedzku! Pan, który opiekuje się Muzeum jest bardzo rozmowny, gdy zagadujemy go w sprawie możliwości robienia zdjęć i chwalimy bogaty zbiór, zaczyna nam opowiadać o co ciekawszych jego elementach. Romek do tego stopnia oswoił się już z angielskim, że sam zadaje pytania, a opiekun muzeum niemal nie chce nas wypuścić i usilnie stara się sobie przypomnieć, czy posiada w zbiorze coś związanego z Polską.
Z Kalmaru udajemy się do Karlskrony. Pierwsza mila niespodzianka już na rastplatsu – na tablicy z mapą miasta informacje po polsku – no tak! Przecież Karlskrona to miasto partnerskie Gdyni. My kierujemy się od razu na nabrzeże portowe – do celu Romkowej pielgrzymki bałtyckiej Marinmuseum Karlskrona! W środku znów miły początek – i foldery i nawet audioguide dostępne są po polsku! Wreszcie mogę słuchać na luzie a nie w napięciu by nie uronić jakiegoś istotnego słowa, bez którego zgubię kontekst. I znów – dużo makiet, dużo prezentacji, a audioguide zrobiony w formie słuchowiska. Największe wrażenie robią chyba modele okrętów – najstarsze z XVII wieku! Służyły jako wzory do budowy okrętów właściwych i do nauki dla przyszłych adeptów sztuki szkutniczej. Częścią muzeum są też zacumowane na nabrzeżu okręty, które można zwiedzać – najciekawszy jest trałowiec Bremön, gdzie można wejść dosłownie wszędzie. Odwiedziliśmy też warsztat slupów i barkasów i zachwyciliśmy się rzeczną łodzią parową – taką jaką pływał Sherlock Holmes po Tamizie. Z Muzeum udajemy się do Informacji Turystycznej. Jako ze mieliśmy tu być dopiero za 2 dni, próbujemy przełożyć naszą wycieczkę na Fort Kungsholmen – to nadal port wojenny, można go zwiedzać jedynie z przewodnikiem i po podaniu numeru paszportu, czy innego dokumentu ze zdjęciem. Niestety na jutro wszystkie miejsca są zajęte. Jest nam smutno, ale rezygnujemy z czekania do czwartku, ze względu na niepewną pogodę. To definitywnie określa nasze najbliższe plany wakacyjne. Rozczarowani nieco, nie oglądamy nawet miasta – przecież niedługo tu wrócimy!
Postanawiamy teraz dotrzeć jak najbliżej Malmö, z którego jutro mostem wyruszymy do Danii. Nocujemy na kempingu w Hörnby, gdzie kolejna Pani w recepcji ma problem z naszym nazwiskiem – chyba nikt go podczas tej wycieczki nie zapisał dobrze. Jak w Sztokholmie bawię się fotografując zachodzące tym razem w ekspresowym tempie słońce – próbujemy je uchwycić we dwie ze starszą Panią z Holandii, jednak tempo procesu naprawdę nas zaskakuje, co wzbudza pomiędzy nami swoistą nić sympatii. Udaje się zamiast tego zrobić parę zdjęć kaczątek.
Napiszę w tym miejscu, że kempingi w Szwecji ogólnie sprawiały wrażenie nieco mniej zadbanych niż w Finlandii, ale nie oznacza to, że panował tam brud, czy lała się zimna woda. Prawie wszędzie prysznic jest w cenie, a płaci się zasadniczo za miejsce, nie za ilość osób, czy aut. Wszędzie (poza Sztokholmem, ale ten kemping naprawdę był wyjątkiem) w sanitariatach były szczotki i ściągacze do wody, tak, że można było po sobie posprzątać i człowiekowi nie było głupio, że zostawia za sobą bałagan. Generalnie mnie się podobało i polecam ten sposób spędzania urlopu w Skandynawii.

4.08.2010 – Dzień Osiemnasty (środa). Hörnby-Kopenhaga 104km

Po dłuższym pobycie w Szwecji, przyszedł czas na zmianę wystroju – dziś Dania, a właściwie jej stolica, czyli Kopenhaga. Dostaliśmy się tam o poranku przejeżdżając mostem Øresund Bron, zapłaciliśmy za tą przyjemność (a naprawdę była to przyjemność, bo most ma 10km, a potem na sztucznie usypanej wyspie droga wjeżdża w 4k tunelu pod morzem i wyjeżdża już w Kopenhadze) 375SEK, bez problemu mogliśmy także zapłacić w Koronach duńskich, albo w Euro (39). Gdy startowaliśmy pogoda była niepewna, ale raczej słoneczna, pewno abyśmy żałowali decyzji o forcie.
Przed wyjazdem poczytaliśmy trochę o parkingach w Kopenhadze i teraz wjeżdżając kierowaliśmy się prosto na niebieską (najtańszą – 10DKK za godzinę) strefę parkingową, leżała ona na tyle blisko pierwszego z interesujących nas punktów, że zdecydowaliśmy się na niej zostawić naszego LRa. Kłopotów z dotarciem do upatrzonego miejsca nie ma. Parkujemy, badamy automat parkingowy, który chce współpracować z naszą kartą (poza wstukaną przeze mnie kwotą, z karty pobierana jest też prowizja za transakcję) i ruszamy na podbój. Najpierw Muzeum Morskie i tu wpada nr jeden – muzeum czynne jest od 12:00, a tu dopiero 10:00. Zamiast do muzeum idziemy więc do piekarni. Klienci pobierają numerki, jak u nas na poczcie i czekają, aż któraś ze sprzedawczyń ich wywoła. Mamy drbne wątpliwości czy sobie poradzimy – jednym okiem patrzę na wyświetlacz, a drugim na wszystkie 5 kobiet za ladą – muszę wiedzieć, która mnie woła, a zdecydowanie nie rozpoznaję duńskich liczb w mowie. Gdy przychodzi moja kolej proszę o jakieś słodkie bułeczki, Pani się dziwi i tłumaczy, że takich nie ma w ich piekarni. Ogarnia mnie konsternacja – bo przecież widzę na półkach sporo rodzajów drożdżówek… w końcu udaje nam się porozumieć – bułeczki z rodzynkami i drugi typ z bakaliami będą w sam raz. Za 4 bułki płacimy 34 korony, to jakieś 19zł… ale są pyszne i duńskie – może takie jakie sprowadzał na Majorkę z Danii Kjeld z Gangu Olsena? A w końcu o to nam chodziło, poczuć Kopenhagę Egona. Po naradzie w trakcie konsumpcji idziemy w kierunku Nyhavn – to najczęściej fotografowane miejsce w Kopenhadze, niegdyś było to miejsce pracy portowych kurtyzan, teraz przyciągają turystów knajpki przy kolorowych kamienicach, uliczni grajkowie, możliwość wypicia piwa z nogami kołyszącymi się nad wodami kanału portowego. Po drodze postanawiamy znaleźć toaletę, a jak się uda informację turystyczną. A co znajdujemy? Magasin du Nord! Super ważne dla Romka miejsce – jeden z odcinków Gangu Olsena (a to drugie brdzo poważne hobby Romka zaraz po morzu) miał w intrygę wplecione akcje Magasin – to najstarszy dom towarowy w Kopenhadze. Najpierw tylko go fotografujemy z zewnątrz, ale potem okazuje się, że tu znajdujemy toaletę, której szukamy na stacji metra! Na półkach w dziale z czasopismami leżą darmowe przewodniki i mapki Kopenhagi. Kupujemy tu także colę, rachunek postanawiamy zachować na pamiątkę – robiliśmy zakupy w Magasin du Nord! Próbujemy też sfotografować Teatr Królewski, tu również miała miejsce ciekawa przygoda Gangu Olsena, ale Kopenhaga akurat buduje więcej metra i roboty drogowe zasłaniają wiele ciekawych budynków.
Idąc dalej w stronę Nyhavn trafiamy na marsz strażników królewskich w charakterystycznych wysokich futrzanych czapach.
Nyhavn jest kolorowe i gwarne jak na pocztówkach, a ponieważ świeci słońce (choć mnie osobiście ciągle jest na zmianę chłodno i gorąco z powodu wiatru) wygląda wprost pięknie. Obserwujemy przez chwilę nabrzeże i podejmujemy decyzję, iż Kopenhagę zwiedzimy z wody – kupujemy bilety na łódź wycieczkową i staramy się jak najwięcej zrozumieć z tego, co mówi ze strasznym akcentem nasz przewodnik. Dzięki rejsowi dowiadujemy się, że nie ma co biec do Małej Syrenki… została wywieziona na EXPO do Szanghaju i można jedynie oglądać ją na telebimie. Zupełnie nie rozumiemy jak mogli nam to zrobić! I całej reszcie turystów, którzy przyjeżdżając do Kopenhagi chcą się z nią spotkać. Mijamy okręty wojenne, w oddali widzimy fort Tre Kronor, przepływamy obok dawnego portu promowego, który został zamieniony w restaurację, gdy promy przestały pływać bo wybudowaniu mostu, obok chat w których były przechowywane uzbrojone w działa łodzie wiosłowe, a także obok doku remontowego Duńskiej Marynarki Wojennej, w którym obecnie znajdują się luksusowe apartamenty – Romek wiele by dał, by móc mieszkać w takim miejscu. Generalnie jesteśmy bardzo zadowoleni, ze wybraliśmy tę formę zwiedzania. Z łodzi wyskakujemy – dosłownie – na nabrzeże i postanawiamy po pierwsze wrócić do auta i dopłacić za parking, po drugie coś zjeść, po trzecie – czas na Muzeum Morskie. To ostatnie okazuje się być darmowe. To znaczy, my akurat trafiamy na darmowe środowe wejście. Zwiedzamy z radością, Romek powiększa kolekcję pocztówek z okrętem, miejsce nie jest duże, ale nam się podoba. Romek po namyśle stwierdza nawet, że najlepsze ze wszystkich dotychczas przez nas oglądanych. Z muzeum które znajduje się w Christianshavn idziemy znów przez Magasin du Nord na plac z ratuszem – fotografujemy zegar, gdyż na jego wskazówce wisiał Egon, a także obelisk wokół którego często krążył stary samochód Gangu. Romek kupuje pocztówkę dla rodziców, a ja w informacji turystycznej odnajduje dla nas kemping. Kopenhaga mimo ogromnej ilości ludzi, którzy niemal przepychają się na ulicach, bardzo nam się podoba. Podobają nam się boczne uliczki – na jednej z nich znajdujemy mały sklepik z piwem, na wystawie którego pysznią się kolorowe butelki co najmniej 50 różnych gatunków, podobają nam się watahy rowerzystów, choć początkowo trzeba się przyzwyczaić do innej organizacji ruchu, wymuszonej przez intensywny ruch rowerowy, podobają nam się niezwykle kunsztowne fontanny. Podoba nam się wreszcie kemping Bellahoj przy ulicy Hvidkildevej w niezwykle przystępnej cenie – 145 DKK (nie ma potrzeby posiadania Camping Card), przy którym jest sklepik a ceny oferowanych w nim produktów, nie odbiegają bardzo od cen w markecie, który odwiedzamy później. Dzisiejszy wieczór upływa pod znakiem planów na kolejny pobyt, Tuborga i wypasionej kolacji z masełkiem, serem, wędliną i jajami. Zamawiamy też chleb na jutro – na kemping przywożony jest rano z pobliskiej piekarni.
Nasz główny wniosek jest taki, że Duńczycy są bardzo mili i chętni do pomocy, dobrze mówią po angielsku, choć ich silny akcent sprawiał nam kłopoty.

5.08.2010 – Dzień Dziewiętnasty (czwartek). Kopenhaga-Plön 443km

Pobudka bezbudzikowa jak zwykle wczesna – być może to wina naszego małego namiotu? Powietrze się kończy a my się budzimy…
Najpierw się myjemy i zwijamy obóz, potem odbieramy zamówiony wczoraj chleb. Nie bez przygód, najpierw dostaję bułeczki zamówione przez nieznaną mi Annette… ale wszystko da się wyjaśnić i zjadamy pyszne śniadanko. Potem wypytuję Pana z kempingu o najbliższą pocztę – jest jakby ciągle śpiący i ciężko mu ją znaleźć w pamięci, ale w końcu stwierdza, że będzie na naszej drodze do Roskilde po prawej. Rzeczywiście jest. Z tym że otwiera się dopiero o 10:00, podczas gdy na naszym zegarku godzina 9 z minutami. Nie czekamy, może dalej coś się znajdzie.
W Roskilde jesteśmy około 10:00, to faktycznie blisko Kopenhagi. Muzeum Okrętów Wikińskich, które nas tu przyciągnęło jest już otwarte, odnajdujemy je bez problemu. Problem będziemy mieli z wyjazdem na główną drogę z powodu dziwacznego sposobu oznaczenia miasta, ale póki co o tym nie wiemy. Parking przy Muzeum jest darmowy, cena wstępu natomiast wysoka – 100DKK. Płacimy kartą i tu nie pobierają od nas dodatkowej opłaty za transakcję. Wnętrze muzeum niestety rozczarowuje. Ja chyba ciągle za dużo sobie wyobrażam. Szczątki 5 wydobytych okrętów są naprawdę niewielkie – tym, którzy na ich podstawie zrekonstruowali wygląd łodzi należy się duży szacunek. Rekonstrukcje można podziwiać zacumowane na nabrzeżu. Są używane między innymi do krótkich rejsów dla zwiedzających (za dodatkową opłatą), na których przewodnik z muzeum udziela instrukcji, a chętni do rejsu muszą sami wiosłować, stawiać żagiel, a nawet próbują sterowania. My robimy jedynie zdjęcia. Szukamy rekonstrukcji największej z łodzi – Morskiego Ogiera z Glendanough. Okazuje się, że stoi przed muzeum wyciągnięty na ląd… jestem bardzo, bardzo rozczarowana – wolałbym zdecydowanie zobaczyć go na falach.
Z Roskilde jedziemy przez kolejny wielki most na Fionię (220DKK) – tym razem pogoda w ogóle nie pozwala nam na zdjęcia – na moście dopada nas ulewny deszcz. To drugi, obok niechęci do błądzenia bez planu po mieście, powód dla którego omijamy planowane wcześniej Odense. Tak więc Fionię pokonujemy bez jednego przystanku i przeskakujemy tym razem maleńkim mościkiem na Jutlandię. Tu postanawiamy poszukać murów obronnych Frederici, o których mówił nasz przewodnik. Niestety – zapomniał on dodać, iż obecnie pozostały po nich jedynie trawiaste wały i brama…
Z Frederici już prosto na południe – do Niemiec. Po przekroczeniu granicy zatrzymujemy się na stacji benzynowej, aby kupić mapę drogową i colę.
Chcemy zwiedzić Kilonię, ale gdy do niej dojeżdżamy – zaczyna padać. Jedziemy więc jak najdalej w kierunku Lubeki, którą zamierzamy zwiedzić jutro. Kemping znajdujemy w miasteczku Plön i uderza nas na nim niemiecki porządek. Nasze miejsce pod namiot jest ściśle wyznaczone i nosi numerek 439… Pani w recepcji nie mówi, choć rozumie, po angielsku, do mnie zwraca się po niemiecku, jakby mówiła do kogoś niezbyt rozgarniętego typu: „dusch frei euro”… grunt, że się rozumiemy…
Podczas rozkładania namiotu asystuje nam gromadka nieletnich kaczek wraz z dumną mamą… nie umiemy się powstrzymać, aby nie poczęstować ich naszym duńskim chlebkiem.
Na kolację, jemy kolejny słoik z Łowicza i popijamy tuborgiem.
Przygoda się kończy - jutro będziemy już w Polsce!

6.08.2010 – Dzień Dwudziesty (piątek). Plön-Wolin 370km

Po prysznicu w komfortowej kempingowej łazience i szybkim śniadanku opuszczamy kemping. Recepcja jest jeszcze zamknięta więc wrzucamy numerek z naszego namiotu do skrzynki zawieszonej obok drzwi, jest pusta, ale jak dla mnie może do tego służyć. Najpierw postanawiamy obejrzeć zauważony wczoraj biały zamek z bliska. Zostawiamy auto na parkingu, który jest płatny dopiero od 9:00 i przez wąską uliczkę ruszamy w kierunku zamku. Gdy mijamy pierwszy pas budynków, wychodzimy na urocze stare miasteczko. Brama z datą 1236, wąziutkie uliczki między ceglanymi kamieniczkami, ratusz przed którym stoi rzeźba dziewczynki z gąskami. Naprawdę perełka! Sam zamek też jest ładną konstrukcją architektoniczną, wznosi się na wzgórzu nad jeziorem, przy którym leży też nasz kemping – możemy popatrzeć z góry na miejsce wczorajszego noclegu. Obecnie znajduje się w nim szkoła optyków – kolejny akcent zawodowy 😉
Kupujemy tu kartkę i dwa znaczki po raz kolejny przekonując się, iż Niemcy nie czują potrzeby posługiwania się innym językiem niż własny.
Z Plön jedziemy do Lubeki. To stare hanzeatyckie miasto, spodziewamy się, iż będzie w nim widać historię morską. Parkingi miejskie są niskie – do 2 m, więc nasze auto nie wjedzie, musimy skorzystać z gościnności mieszkańca, który za jedyne 6 euro za cały dzień (szkoda, że pewno nie będziemy tu więcej niż 2 godziny) oferuje parking przy samej bramie będącej wizytówką Lubeki. Lubecka starówka jest ogromna! Nie dajemy rady obejść jej w całości – oglądamy ją za to z wieży kościoła św. Piotra. Miasto dość poważnie ucierpiało w czasie wojny, jednak zostało pięknie odbudowane. Znajdujemy nawet ocalały kawałek dawnych murów miejskich, który podczas ich rozbierania pozostawiono ze względu na przytulone do niego kamieniczki. Nie da się ukryć, że bardzo ciągnie nas już do domu… a właściwie na początek na Wolin, gdzie mamy nadzieję spotkać dawnych znajomych.
Z Lubeki jedziemy do Świnoujścia pomniejszymi drogami, na których obecne są oznaczenia dla czołgów i ciężkich wojskowych samochodów. Gdy mijamy słupek graniczny odczuwam dziwne wzruszenie… taki świat za nami, a dom czeka…
Bawi nas oczekiwanie w kolejce na prom w Świnoujściu – czemu nie ma tu mostu?
Na Wolin docieramy koło godziny 16:00. Najpierw jedziemy do Recławia na nasze dawne pole namiotowe. Niestety obecnie jest tu tylko parking, nie ma też naszego zaprzyjaźnionego właściciela. Znajdujemy inne miejsce, obiecujemy zapłacić, jak tylko zdobędziemy jakieś polskie pieniądze. Idziemy najpierw coś zjeść, a potem wchodzimy na wyspę – teren Festiwalu Wikingów i Słowian Jomsborg-Wineta. Cena wejścia jest szokująca – 15zł jednorazowe, 25zł całodzienne – trzy dni festiwalu dla dwóch osób – 150zł! Plus oczywiście nocleg. Kiedy przyjeżdżałam tu lata temu wejście kosztowało złotówkę, potem 3 zł… ach ta inflacja. Oglądamy namioty, warsztaty rzemieślnicze, towary wystawione na sprzedaż… nie mogę się oprzeć bransoletce odlanej ze stopu imitującego srebro…
Po opuszczeniu wyspy festiwalowej siadamy pod sklepem, który w okresie festiwalu stanowi centrum spotkań uczestników, pijemy piwko i przysłuchujemy się rozmowom, a potem do nich dołączamy. Jest tu bardzo międzynarodowo – Morawiak, Niemiec z Ulm, a nawet Włoch… dobrze, że za mną mała rozgrzewka w angielskim języku 😉 czas miło płynie, lecz w końcu trzeba iść spać.


7.08.2010 – Dzień Dwudziesty Pierwszy (sobota). Wolin-Gliwice 578km

Wstajemy rano bardzo wcześnie, jeszcze przed siódmą – to chyba bliskość domu tak na nas wpływa. Ja mam lekkie obawy czy znajdziemy właściciela, któremu wczoraj przecież nie zapłaciliśmy, ale jak większość moich obaw i te okazują się bezpodstawne. Wyjeżdżamy bez śniadania, bez prysznica i bez mojego telefonu. Okazuje się że musiałam go wczoraj zgubić, zaglądamy do sklepu, ale nikt go nie znalazł, kupujemy bułeczki, czekoladę, wiejski serek i ruszamy przez stację benzynową do domu. Zatrzymujemy się tylko raz. Nie da się ukryć, że brakuje nam tej kultury jazdy, którą obserwowaliśmy w Skandynawii – nawet ja na siedzeniu pilota się męczę. Do Gliwic docieramy około 15, wcześniej na A4 już za Wrocławiem zaczyna mi się wydawać, że coś jest nie tak z autem. Ponieważ jednak Romek nie mówi ani słowa, nie chcę wyjść na histeryczkę, no i dom jest już tak blisko! Na drugi dzień rozmawiamy jednak o tajemniczych dźwiękach i bujaniach. Po diagnozach telefoniczno-organoleptycznych okazuje się, że pękł krzyżak na przednim wale napędowym – klasyczna usterka, na którą byliśmy przygotowani. Land Rover to twarde auto – przejechał wszak jeszcze sporo kilometrów zanim nastąpiła wymiana – mechanicy w Gliwicach niekoniecznie chcieli się podjąć naprawy, mimo że wiedzieliśmy co się stało i mieliśmy część na wymianę.
W każdym razie z auta jesteśmy dumni, przejechało 6611 km na 645 l paliwa, co daje średnie spalanie 9,6 l/100km a z jedyną usterką podczas wyjazdu poczekało aż będziemy prawie pod domem.


 

Avatar użytkownika Anna Siemomysła
Anna Siemomysła
Komentarze 0
2010-07-18
Moje inne podróże

Komentarze

Zostaw swój komentarz

Zaczarowane Podróże - dawniej podroze.polskieszlaki.pl
Copyright 2005-2024