Mała pętla po Ameryce Południowej

29 czerwca. Początek wyprawy

Naszą przygodę zaczynamy 29 czerwca o 19.15 na lotnisku w Pyrzowicach. Po półtorej godzinie lotu lądujemy we Frankfurcie a dalej start do San Paulo.

30 czerwca. Sao Paulo


Około 6 rano czasu miejscowego lądujemy w największym mieście Ameryki Południowej - Sao Paulo (17 mln mieszkańców). Przechodzimy odprawę paszportową, odbieramy nasze bagaże i zaczynamy szukać kantoru. Kurs okropny 1 USD = 2,2 reala. Do tego gościu pobiera 5 USD prowizji od każdej wymiany. Po tej nieudanej transakcji, pytamy w informacji o możliwości dotarcia do centrum. Zwiedzanie miasta zaczynamy od Katedry (przystanek metra Se). Później idziemy przez centrum miasta w kierunku Teatro Municipal. Dochodzimy do drapacza chmur, Edifficio Italia. Na dachu tego 41–piętrowego budynku znajduje się taras widokowy. O 18.30 ruszamy w kierunku wodospadów, od godziny jest już ciemno.

1 lipca. Foz de Iguacu i brazylijska strona wodospadów

Do miasta dojeżdżamy o 9.30 i jedziemy od razu nad wodospady, które są olbrzymie. Mają długość prawie 3 km i w sumie składają się z 275 kaskad. Gdy stan wód jest wysoki, w ciągu sekundy zwala się tutaj 7000 m3 wody. W języku zamieszkujących tu od wieków Indian Iguazu znaczy Wielka woda. Spędzamy w parku 4 godziny i zachwyceni wracamy do centrum. Decydujemy się na podróż do Argentyny, jedziemy około godziny, w połowie drogi kontrola graniczna.

Nie dostajemy pieczątki wyjazdowej z Brazylii, natomiast argentyńscy celnicy nie są pewni czy możemy wjechać bez wizy. Wysiadamy na dworcu w Puerto Iguazu. Miasteczko prezentuje się o "niebo lepiej" niż jego brazylijski sąsiad. Polecam właśnie tutaj zatrzymać się przy zwiedzaniu wodospadów. Lokujemy się w hoteliku "Peter Pan".

2 lipca Puerto Iguazu i argentyńska strona wodospadów

Tego dnia wybieramy się na argentyńską stronę wodospadów. Od razu po wejściu do parku wchodzimy do wagonika i jedziemy w najodleglejszą cześć wodospadów – Gardziel Diabła. Widok porażający. Tego się nie da opisać. Stoimy na platformie widokowej tuż nad najpotężniejszą częścią całych wodospadów. Huk niesamowity. Część wody odbija się od skał i gęsto skrapia nasze ciała, tak iż po kilku chwilach jesteśmy cali mokrzy. Ale frajda! Po obejrzeniu wodospadów z dwóch stron, stwierdzam, że strona argentyńska jest znacznie ciekawsza niż brazylijska.

3–7 lipca. Autostopowo – autokarowa podróż przez północną Argentynę do Chile

Po śniadaniu wsiadamy w busa jadącego w stronę wodospadów. Nie dojeżdżamy jednak do końca. Wysiadamy po drodze i stajemy przy trasie prowadzącej na południe. Pierwszy nasz cel to Posadas, oddalone o 294 km. Po około 1 godzinie zatrzymuje się w końcu jakiś samochód. Na kolejnego stopa przychodzi nam czekać 4 godziny. Zatrzymuje się para młodych Argentyńczyków. W czasie jazdy częstują nas winem własnej produkcji i po 10 km znów wysiadamy. Tym razem stajemy obok stacji benzynowej i tutaj też spędzamy noc w namiocie.

Rano machamy, machamy i nic. W końcu po 2 godzinach zatrzymuje się mężczyzna, który zawozi nas 20 kilometrów. Okazuje się, że Louis jest listonoszem i zbiera przesyłki z punktów pocztowych z przydrożnych miasteczek. Stwierdza, że najszybciej będzie gdy pojeździmy z nim po punktach odbioru poczty. W ten sposób zwiedzamy dokładnie każde miasteczko po drodze i kończymy w Posadas około 19.00. W tym momencie po przejechaniu 300 km w ciągu dwóch dni porzucamy plan o pokonaniu Argentyny stopem i decydujemy się na komunikację publiczną. Odnajdujemy dworzec autobusowy i kupujemy bilet do Salty. Mamy 7 godzin, idziemy do poczekalni, nastawiamy budziki i rozkładamy karimaty.

Pipipipipipi, ze snu wyrywa nas alarm budzika. Punktualnie o 2.30 odjeżdżamy z Posadas. W ciągu dnia widoki za oknem raczej nudnawe. O 21.00 docieramy do Tacuman i czekamy 40 minut na połączenie do Salty. W tym czasie robimy sobie kolacje i kupujemy gaz. Do Salty docieramy chwilę po północy. Zaraz po wyjściu z autobusu atakują nas hotelowi naganiacze - chcą 12 peso od łebka. Negocjujemy, ale nie chcą obniżyć ceny. Mówią: I tak musicie z nami iść bo już noc i gdzie będziecie spać ? Postanawiamy utrzeć nosa tym pewniakom i decydujemy się zostać na dworcu.

Rano dowiadujemy się, że autobus do Chile odjeżdża dopiero jutro, musimy więc pozostać jeden dzień w Salcie. Najpierw drzemka, później wychodzimy na miasto. Położone jest ono w kotlinie - kolejką można wjechać na jeden z okolicznych szczytów. Robimy zakupy i wracamy do hotelu. Następnego dnia autobus do Chile rusza o 7.00. Przez pierwszą godzinę jedziemy jeszcze "po płaskim". Później zaczynamy wspinaczkę po serpentynach, coraz wyżej i wyżej. Widoki z każdym zakrętem stają się coraz piękniejsze. Miejscami widoczne są penitenty – specyficzne formy lodowe, występujące tylko w górach strefy międzyzwrotnikowej. Mniej więcej w połowie podróży konsumujemy obiad. Pokonujemy dwie przełęcze po 4800 m npm, argentyńską odprawę graniczną i zaczynamy zjeżdżać w dół. Ok. 18.00 docieramy do chilijskiego posterunku granicznego. Po lewej stronie widać jakieś miasteczko, kierowca mówi, że to San Pedro de Atacama. Wszyscy w szoku!! To ma być te słynne San Pedro de Atacama ??!! Póki co widzimy parterowe domki ulepione z gliny. Nie przypomina to centrum turystycznego, jakim ma być to miasto. Aby oficjalnie znaleźć się w Chile musimy pokonać jeszcze kontrolę celną. I nie jest to tylko formalność jak się może wydawać. Po dokładnym przeszukaniu tracę ogórki i pomidory – nie można takich rzeczy wwozić do Chile. Z posterunku granicznego do centrum idziemy 5 minut. Rozbijamy namiot przy Hotelu Purikama. W nocy strasznie zimno. San Pedro leży na wysokości 3000 m npm.

8-9 lipca San Pedro de Atacama

Do południa robimy pranie, chodzimy po miasteczku, odwiedzamy tutejszy kościół. Planujemy nasz dwudniowy pobyt w San Pedro. Dziś pojedziemy do Wąwozu Diabła i twierdzy Pukara de Quitor, a jutro do Valle de la Luna (Doliny Księżycowej). Wypożyczamy rowery, w wypożyczalni dostajemy również schemat szlaków po najbliższej okolicy. Parę minut po 13 opuszczamy miasteczko i po 15 minutach spokojnej jazdy jesteśmy przy twierdzy. Póki co mijamy ją i jedziemy dalej. Nasza droga kilkukrotnie przecina rzekę. Dzięki temu, że płynie tutaj woda dolina jest jednym z nielicznych miejsc w okolicy, gdzie można spotkać jakąś roślinność. W końcu w skałach po prawej stronie zauważamy "wejście" do wąwozu (7 km od San Pedro). Jedziemy teraz krętą dróżką, cały czas pod górę. Ściany momentami zwężają się na szerokość jednego, przy wysokości 20–30 metrów. Wrażenia niesamowite ! Po godzinie decydujemy się zawrócić. W drodze powrotnej kupujemy wejściówki do warowni Pukara de Quitor. Najpierw oglądamy ruiny twierdzy z XII wieku, później wdrapujemy się na sąsiednie wzgórze, akurat zachodzi słońce - widok super. Pod nami z jednej strony zielona dolina, którą przed chwilą jechaliśmy, z drugiej miasteczko San Pedro, bezkres pustyni i górujący na horyzoncie wulkan Licancabur 5930 m npm. Wracamy już po ciemku.

Następnego dnia również wypożyczamy rowery, pierwszy cel to Dolina Śmierci. Dojazd z miasteczka zajmuje ok. 15 minut drogą w kierunku na Calamę. Wjeżdżamy w wąwóz, po 20 minutach dolina poszerza się i wyjeżdżamy na przeogromną wydmę, po której ludzie zjeżdżają na deskach snowbordowych. Wracamy na asfaltówke, jedziemy 500 m w stronę San Pedro i skręcamy w prawo za znakami na Valle de la Luna. Po kilku minutach pedałowania kończy się asfalt i wjeżdżamy na bardzo wyboistą szutrówke, wjeżdżamy do doliny (wstęp płatny). Jedziemy z 10 minut i docieramy do głównej atrakcji doliny - olbrzymiej wydmy, prowadzącej na skalistą górę. Spinamy rowery łańcuchem i zaczynamy wspinaczkę do góry. Widok ze szczytu rzeczywiście księżycowy. Naokoło gołe, czerwonawe skały o przedziwnych kształtach wyrzeźbionych przez siły natury. Na parking w dole zajeżdża coraz to więcej i więcej samochodów, busików i autobusów. Zachód Słońca obserwujemy w dwusetnym tłumie gapiów. Chwilkę po tym widowisku zapada całkowita ciemność. Niemalże po omacku wracamy do San Pedro, obserwując ponad głowami z milion gwiazd.

10 lipca. Autostop – drugie podejście


Postanawiamy jeszcze raz spróbować autostopu w Ameryce i po 13.00 stajemy na wylotówce z San Pedro. Po niecałej godzinie zatrzymuje się jeep z 3 młodymi Chilijczykami. Jadą w naszym kierunku, ale wcześniej chcą zahaczyć jeszcze o stanowisko archeologiczne TULOR. Wsiadamy. Przy kasie biletowej okazuje się, że nasi znajomi są pracownikami naukowymi jednego z chilijskich uniwersytetów. Za wstęp płaci więc za nas ich uczelnia. Samo stanowisko to pozostałości wioski pochodzącej z VIII wieku pne do V wieku ne. Parę odkopanych murków domostw, wystających 0,5 metra nad ziemię. Polecam tylko dla prawdziwych entuzjastów archeologii. Ruszamy dalej i po dwóch godzinach jesteśmy już w Calamie (pierwszym mieście od San Pedro). Tutaj jemy z chłopakami pizzę (znowu na koszt Ministerstwa Edukacji Chile). Po kolejnych dwóch godzinach wysiadamy na Panamerikance. Panuje już ciemność, na szczęście obok jest stacja benzynowa. Po 4 godzinach zabierają nas kolejni 3 Chilijczycy. Wysiadamy o 2 w nocy w centrum Pozo Almonte. Rozbijamy namiot i zasypiamy.

11 lipca. Wjeżdżamy do Peru


Łapiemy stopa przez 3 godziny. W końcu zatrzymuje się małżeństwo w średnim wieku. Na pytanie o Aricę, kiwają twierdząco głową. Po krótkiej wymianie zdań, dowiadujemy się, że nasi dobroczyńcy jadą aż do Tacny. A to jest już w Peru. Hurraaaaa!! Po drodze oglądamy raczej nudnawe pustynne krajobrazy. Zatrzymujemy się jeszcze na chwilkę w Arice. Przekraczając granicę wypisujemy szereg różnych druczków i dostajemy pieczątkę pozwalającą na wjazd do Peru. Jeszcze pół godziny jazdy i rozstajemy się z naszym małżeństwem w Tacnie. Przestawiamy zegarki z 17.00 na 15.00, a o 21.00 ruszamy w głąb Peru...

12 lipca. Arequipa

Do drugiego miasta Peru dojeżdżamy ok. 6 rano. Z dworca widać szereg hotelików, jeden z nich nosi nazwę Violetta. Cena zachęcająca - 6 peso od łebka, także zostajemy. Po krótkiej drzemce wychodzimy na miasto. Tutejszy Plaza de Armas to chyba najpiękniejszy "plac" jaki widzieliśmy w Ameryce. Największą uwagę przykuwa katedra, znad której wyłaniają się ośnieżone szczyty wulkanów. Oprócz tego arkady w budynkach dookoła placu, a na nim samym dużo zieleni. Wymarzone miejsce żeby usiąść i coś zjeść. Następnie idziemy do Klasztoru Św. Katarzyny. Klasztor ten został wzniesiony w końcu XV w, a udostępniony dla zwiedzających w 1970 r. Ogląda się pomieszczenia, w których przez ponad 400 lat mieszkały siostry zakonne. Ściany klasztoru pomalowane są na soczyste czerwone i niebieskie kolory. Wszystko to wygląda bardzo pięknie. Polecam!

Kolejne kroki kierujemy do Museo Santuarios Andinos. Znajduje się na ul. La Merced, odchodzącej od Plaza de Armas, w odległości ok. 200 metrów od placu. Poświęcone jest ofiarom z dzieci składanych przez Inków na szczytach gór dla przebłagania bóstw tam mieszkających. W okolice dworca wracamy busikiem i kupujemy bilet do Cabanaconde.

13 lipca. Kanion Colca


Rano ruszamy do jednego z najgłębszych kanionów świata – kanionu Colca. Od Chivay robi się ciekawie. Ok. 13.00 docieramy do celu. Jemy obiadek i obserwujemy miasteczko z otaczającymi je górami. Później idziemy nad kanion. Tutaj naprawdę czuć potęgę natury, kilkaset metrów pod nami wije się Rio Colca widoczna jako srebrzysta wstęga na skutek odbijających się od niej promieni słonecznych. Cisza niesamowita, słyszymy bicia własnych serc. Widzimy ścieżki schodzące na dno, wiszące mostki ponad rzeką i wioseczki na przeciwległych stokach gór. Po paru godzinach wracamy do miasteczka i kupujemy bilet na jutro do Arequipy.

14 lipca. Cruz del Condor

Autobus pełny. Chyba wszystkie kobiety z miasteczka jadą do tego samego punktu co my, w celu sprzedaży pamiątek. Po 40 minutach dojeżdżamy do celu. Znajdują się tutaj 2 platformy widokowe. Ok. 8.30 dostrzegamy pierwsze kondory. Zrazu jako ledwie dostrzegalne punkciki przy dnie kanionu. Z każdą minutą są jednak coraz wyżej. Po godzinie krążą już na wysokości wzroku. Ludzi całe mnóstwo. Przed 10.00 nadjeżdża autobus, po 16.00 jesteśmy w Arequipie. Kupujemy bilet na busa do Cusco.

15-17 lipiec. Cusco

Po 6 docieramy do Cusco. Naganiacze już czekają. Wybieramy najtańszą ofertę 10 soli za noc. Z okna pokoju mamy widok na katedrę w Cusco i napis na jednej z gór: "Viva el Peru". Rano idziemy kupić bilet do Aguas Calientes, czyli pod Machu Picchu. Potem odwiedzamy kilka muzeów i przeglądamy zasoby tutejszych sklepów z pamiątkami. Następnego rana uderzamy do reszty muzeów. Później odwiedzamy katedrę i 2 przyległe kościoły. Kolejny dzień to pobliskie inkaskie ruiny. Tambo Machay stanowiło za czasów Inków rytualną łaźnię. Ponoć kto się napije 3 razy wody spływającej po skałach, zostanie wiecznie młody. Oczywiście czynimy to i idziemy 400 metrów do kolejnego obiektu Puca Pucara. Był to fort, który zamieszkiwali żołnierze strzegący wody z Tambo Machay. 3 km dalej w kierunku Cusco leży Quenko – Zygzak. Skała z paroma labiryntami, gdzie być może składano ofiary bogom. Ostatni zabytek to górujące nad Cusco ruiny olbrzymiej twierdzy Sacsayhuaman. W pobliżu twierdzy znajduje się także kilkumetrowy posąg Chrystusa z rozpostartymi ramionami, coś jak w Rio de Janeiro. O 14.30 jesteśmy z powrotem w Cusco. Idziemy jeszcze zobaczyć resztki inkaskiej świątyni Coricancha. W środku znajdują się m.in. oryginalne mury, z których zbudowana była świątynia. Gorąco polecam. Wieczorem robimy ostatni obchód po Cusco.

18 lipca. Święta Dolina Inków

Na ten dzień mieliśmy wykupione bilety do Aguas Calientes. Najpierw jednak chcemy odwiedzić kolejne twierdze inkaskie położone w tzw. Świętej Dolinie Inków. Pierwsza z nich położona jest w pobliżu miasteczka Pisac (50 minut jazdy busem z Cusco). Ruiny leżą na szczycie góry, jakieś 500 m ponad miasteczkiem. Pozostałości twierdzy robią duże wrażenie. Olbrzymie tarasy, na których Inkowie uprawiali warzywa, ruiny domostw i świątyń. Wciąż działa system kanałów nawadniających, co chwile przechodzimy przez jakiś mostek pod którym płynie woda. W kulminacyjnym momencie podchodzimy do ściany skalnej, gdzie obok nas znajdują się wieże twierdzy, a pod nami kilkaset metrów niżej dachy domostw Pisac i wijąca się Rio Urubamba na dnie doliny. Naprawdę warto to zobaczyć.

Po 1,5 godzinie zwiedzania opuszczamy wzgórze. Docieramy do Urubamby i dalej do Ollantaytambo. Wysiadamy z busa i stajemy jak wryci. Jesteśmy w centrum małej wioski otoczonej skalnymi ścianami. Na jednej z nich ciągnie się w górę piramida zwieńczona pozostałościami dawnych zabudowań. Szybko zostawiamy plecaki w jednej z knajp i powoli idziemy w kierunku tego cudu. Przy wejściu okazujemy karnet turystyczny. Wdrapujemy się coraz wyżej i wyżej. Z każdym schodkiem otwiera się przed nami coraz bardziej rozległy widok na wioskę Ollantaytambo i całą dolinę. Do tego wszystkiego zachodzące słońce koloryzujące krajobraz na różowo. Jest pięknie. Na czubku ruin czekamy do całkowitego zachodu słońca i po ciemku schodzimy do wioski. Odbieramy bagaże i kierujemy się w stronę dworca kolejowego. Kwadrans przed 22.00 dojeżdżamy do Aguas Calientes.

19 lipiec. Machu Picchu

Budzimy się o 7.00 zwarci i gotowi do pieszej wędrówki na Machu Picchu. Po chwili jednak dochodzą do naszych uszu odgłosy deszczu. To chyba żart! Otwieramy okno i najgorsze sny stały się jawą. Leje jak z cebra. O 11.00 decydujemy się wyjść z hotelu i jechać na górę autobusem. W końcu naszym oczom ukazuje się to słynne Zaginione Miasto. Widzimy ruiny domków, tarasy, równo przystrzyżony trawnik. Ostatnio zmianie uległy poglądy co do odkrywcy tego miejsca. Mówi się, że nie zostało ono odkryte przez Binghama w 1911 r. jak sądzono dotychczas, lecz przez Peruwiańczyka Agustina Lizarragę, który dotarł tam 9 lat wcześniej. Deszcz pada cały czas, pomiędzy kolejnymi falami mgieł wykonujemy zdjęcia. W sumie kilka godzin włóczymy się po ruinach, oglądając Zaginione Miasto. Wiem, że to zabrzmi jak bluźnierstwo, ale większe wrażenie wywarły na mnie ruiny w Ollantaytambo niż Machu Picchu. Chyba dlatego, że widziałem już ten obrazek na różnych zdjęciach, filmach, cały czas miałem więc wrażenie deja vu, nic mnie tu nie zaskoczyło. O 17.00 w strugach deszczu zaczynamy schodzenie do hotelu. W samym miasteczku można się jeszcze wykąpać w ciepłych źródłach.

20 lipiec. Z Aguas Calientes do jeziora Titicaca

Wstajemy bardzo wcześnie, pociąg do Ollantaytambo, potem jazda do Cusco. Na dworcu zaopatrujemy się w bilety do Puno. Po 5 godzinach przesiadka w Juliaca i po godzinie jesteśmy w Puno położonym u brzegów jeziora Titicaca. Lądujemy w hotelu przy Plaza de Armas. Gość, który nas zwerbował na dworcu oferuje również wycieczkę na pływające wyspy Uros. Wychodzimy na miasto.

21 lipiec Pływające wyspy Uros


Rano busikiem podjeżdżamy do portu i wsiadamy do łodzi. Przewodnik zaczyna opowiadać historię pływających wysp. Kilkaset lat temu plemię Indian Uru, aby odizolować się od wojowniczych plemion Indian Colla i Inków wybrało życie na wodzie. Do budowy wysp, a w zasadzie wszystkiego: domów, łodzi, pamiątek dla turystów używają trzciny Totora. Po około 25 minutach dopływamy do jednej z wysp. Chodzi się trochę jak po gąbce. Odwiedzamy małe muzeum, później przy pomocy łodzi z trzciny przeprawiamy się na kolejną wyspę. Tutaj mamy czas wolny na zakup pamiątek. Po 3 godzinach jesteśmy znów na stałym lądzie. Tego samego dnia postanawiamy jechać do Capacabany - miasteczka po boliwijskiej stronie jeziora. Ruszamy po 13.00, po niecałych 3 godzinach jesteśmy w Yunguno, miasteczku przy granicy z Boliwią. Żegnaj Peru - Witaj Boliwio! W Copacabanie lokujemy się w jednym z wielu hoteli na głównej ulicy 6 de Agosto. Wieczorem rezerwujemy wycieczkę na Wyspę Słońca.

22 lipiec. Wyspa Słońca

Wypływamy o 8.30. Rejs trwa dwie i pół godziny. Po wyjściu w Challapampy odbiera nas miejscowy przewodnik. Na samym początku idziemy do małego muzeum, nic ciekawego. Następnie dochodzimy do Świętej Skały związanej z inkaską legendą stworzenia. Zgodnie z wierzeniami Inków właśnie tutaj na wyspie narodziły się wszystkie ważniejsze bóstwa, w tym również samo Słońce. Natomiast z wspomnianej wyżej skały powstał pierwszy władca Inków Manco Capac i jego siostra, a zarazem żona Mama Ocllo. Później robimy sobie 2,5 godzinną wędrówkę na południowy kraniec wyspy, zdobywając po drodze kilka 4-tysiączników. Cały czas towarzyszą nam piękne widoki. Niebieski kolor wód jeziora i widoczne w oddali szczyty Cordillera Real - 6-tysięczniki pokryte śniegiem i lodem. O 15.30 odbijamy od brzegów miasteczka Yumani, by o 17.40 znaleźć się na stałym lądzie. Idziemy do katedry, gdzie znajduje się cudowna figura Matki Boskiej Gromnicznej. Copacabana to taka nasza Częstochowa. Kupujemy bilety na jutro do La Paz.

23 lipiec. La Paz po raz pierwszy

Ruszamy o 9.00. Po niecałej godzinie dojeżdżamy do wąskiej cieśniny. Autobus wjeżdża na barkę, a my do takiej większej motorówki (przeprawa dodatkowo płatna, o czym wcześniej nie było mowy). Po kolejnych 3 godzinach docieramy do pierwszych większych zabudowań. Naszym oczom ukazuje się leżąca na dnie kanionu - 400 m niżej olbrzymia metropolia. Widzimy wieże kościołów, główne drogi, słyszalny jest zgiełk miasta. Nad tym wszystkim w oddali góruje trójwierzchołkowy Illimani – 6402 m npm. Z nosami przyklejonymi do szyby trafiamy do miasta. W pobliżu ma się znajdować wiele tanich hoteli. Idziemy do pierwszego, drugiego, trzeciego, ceny wysokie, coś tu nie gra. Postanawiamy się rozdzielić. Ja idę poszukać jakiegoś taniego hoteliku, a Baśka pozostaje przy plecakach. Ponad pół godziny zajmuje mi znalezienie taniego hotelu. Zaczynam powrót. Z daleka widzę, że Baśka stoi tylko koło swojego plecaka. Podchodzę bliżej i słyszę: "Marcin, ukradli ci plecak! Podszedł do mnie jakiś gość, zagadał mnie i jak się obróciłam to twojego plecaka już nie było". Robi mi się słabo. Klękam na chodniku. Nie!!! Po przeżyciu pierwszego szoku mówimy o naszym zdarzeniu przechodzącemu policjantowi. On kieruje nas do komisariatu policji turystycznej. Pytam się o szanse odzyskania moich rzeczy. Odpowiedź zabójczo szczera: nie ma żadnych. Wychodzimy. Udajemy się do hotelu Torino, później do dzielnicy Villa Fatima. Potem zaopatruję się w bieliznę, ręcznik, szczoteczkę i pastę do zębów, mydło i takie tam... Na razie powinno wystarczyć.

24 lipiec. Najniebezpieczniejsza droga świata

Aby dostać się do Rurrenabaque musimy pokonać "najniebezpieczniejszą drogę świata". Mianem tym określa się odcinek trasy z La Paz do miasteczka Coroico. Wpierw podjeżdżamy na wysoko położoną przełęcz – 4600 m npm. Widoki pierwsza klasa, ośnieżone szczyty są po prostu na wyciągnięcie ręki. Później zaczynamy zjeżdżać w dół. Jedziemy zboczem kilkusetmetrowego kanionu. Droga cała w błocie, strasznie ślisko. Siedzimy po lewej stronie, tak więc dokładnie widzimy ile cm, dzieli koła naszego busa, od przepaści. Około 18.00 mamy 30-minutową przerwę na posiłek. Chcemy także zaopatrzyć się w owoce. Doznajemy szoku, wcześniej było tanio, ale tutaj jest "za darmo" - 10 bananów lub pomarańczy kosztuje 45 groszy.

25-27 lipiec. Rurrenabaque - wycieczka na pampę

W Rurrenabaque idziemy do agencji Anaconda i załatwiamy wycieczkę na pampę. Nasza grupa liczy 8 osób. Jedziemy 3,5 godziny. Droga wyboista i do tego tumany pyłu. Przesiadamy się do łodzi. Nasz przewodnik – Luis - co chwilę zwraca nam uwagę na jakieś zwierzę. A to wylegujący się kajman, składający jaja żółw czy też przelatujący nad nami ptak. Po prawie 4 godzinach docieramy do obozu. Wszystkie domki, pomosty pomiędzy nimi są zamocowane na metrowych palach. Jak się okazuje to dla bezpieczeństwa bo w nocy chodzą tutaj krokodyle. Po pysznej kolacji, już po ciemku wypływamy obserwować nocne życie zwierząt. W pewnym momencie Louis, mówi że dawno już nie łapał kajmana i aby nie wyjść z wprawy spróbuje złapać jednego. Bierzemy to za żart, aż do chwili gdy stajemy obok leżącego w wodzie zwierza. Louis robi pętle na 3 metrowej linie i przy pomocy długiej gałęzi zakłada ją na cielsko gada. W chwili jej zaciśnięcia zwierzę ożywa. I to jak! Zaczęło się wić i miotać na wszystkie strony. Woda chlapie na parę metrów. Dopiero teraz widzimy, że to nie żaden kajmanek, ale 3 metrowe "bydle". Louis zręcznie zakłada kolejne pętle na ciało kajmana, po czym wciąga go na pokład. Czujemy się jak na planie filmu z serii National Geographic. Po sesji fotograficznej, zwierze wraca "do siebie".

Rano po śniadaniu znowu pakujemy się do łódki. Tym razem naszym celem jest anakonda. Płyniemy 3 godziny, po czym wychodzimy na ląd - woda z błotem do kolan. Rozdzielamy się i każdy w pojedynkę szuka zwierzaka. Po godzinie chodzenia po grzęzawisku ktoś krzyczy: chodźcie mam anakondę!! Wszyscy zmierzamy w jego kierunku. Oczom naszym ukazuje się prawie trzymetrowy brązowy wąż w czarne plamy. Louis wyciąga go z błota i kolejno zakłada nam na szyje. Czujemy jak mięśnie anakondy zaciskają się nam na szyi. Nieciekawe uczucie. Po chwili wąż wraca w błoto, a my na obiad. Późnym popołudniem ruszamy na połów piranii. Wpierw płyniemy łodzią, później maszerujemy 15 minut do jeziorka – piranie preferują wody stojące. Dostajemy linki z haczykami. Louis wyciąga kawał mięcha. Kroi go i podaje nam małe kawałeczki. Piranie są jednak sprytniejsze od nas. Za każdym razem wyciągamy ogołocony z mięsa haczyk. Dopiero Louis pokazuje nam szkołę i wyławia parę sztuk. Zjadamy je na kolacje. Do późna w nocy siedzimy z naszym przewodnikiem i robimy naszyjniki z darów pampy (ziarna, kokosy, kora drzewna).

Następnego dnia wczesna pobudka - 5.30. Chcemy zobaczyć wschód słońca. Znowu na 30 minut do łodzi. Rankiem jak jeszcze nigdy przedtem słyszymy śpiew ptaków, nawoływania małp. Wschód słońca przepiękny, ogromne czerwone koło z pomarańczową łuną wokół. Powrót na śniadanie i jeszcze jedna wycieczka rzeką, w czasie której kąpiemy się w wodzie razem w różowymi delfinami. Po obiedzie krótka sjesta, później pakujemy się i wracamy do przystani. Przesiadamy się na jeepa i o 17.00 jesteśmy w Rurre. Jeszcze tego samego dnia zapisujemy się na kolejną wycieczkę, tym razem na 2 dni do dżungli. Wieczór spędzamy w kościele, gdzie proboszczem jest polski kapłan.

28 lipiec. Wolontariat


Rano stawiamy się w naszej agencji. Niestety współtowarzysze wycieczki nie przychodzą i zostaje ona przesunięta na następny dzień. W złych humorach wracamy do hotelu. Po chwili namysłu idziemy do księdza z pytaniem czy nie możemy pomóc w budowie statku, o którym słyszeliśmy wczoraj. Ksiądz ma zamiar przy jego pomocy odwiedzać plemiona leżące głęboko w dżungli. Od razu ładujemy jakieś deski na pakę samochodu i jedziemy nad wodę. Spędzamy tam kilka godzin na pracy typu: przynieś, podaj, pozamiataj.

29-30 lipiec. Wycieczka do dżungli


Tym razem grupa jest w komplecie. Pakujemy bagaże do łodzi. Przepływamy na drugi brzeg rzeki, gdzie kupujemy bilet wstępu do PN Madidi. Wpływamy w kanion, po obu stronach skalne ściany porośnięte tropikalną roślinnością. Momentami pojawiają się piaszczyste, dzikie plaże, za nimi ściana zieleni, a w oddali skaliste szczyty. Czuję się jakbyśmy wjechali do Zaginionego Świata. Po 4 godzinach dobijamy do brzegu. Wypakowujemy zapasy, rozwieszamy moskitiery, kucharki przyrządzają pyszny obiadek. Po konsumpcji idziemy na pobliskie wzgórze. Widok z góry wspaniały, dżungla po horyzont, odległe góry i wijąca się rzeka. Z tego też miejsca obserwujemy latające pod nami ary. Schodzimy z góry i bierzemy jeszcze kąpiel w rzece. Wokół lata pełno meszek – przez kolejne parę dni będę cierpiał z powodu ich ukąszeń.

Następnego dnia idziemy na kilkugodzinną wycieczkę do dżungli, podczas której przewodnik pokazuje nam szereg roślin i tłumaczy ich praktyczne wykorzystywanie przez Indian. Posilamy się termitami prosto z drzewa, smakują nieźle i pozostawiają miętowy smak w ustach. Przez pół godziny obserwujemy jak nasz opiekun próbuje wyciągnąć tarantule z nory. Kiedy w końcu mu się to udaje okazuje się, że jest ona wielkości dużej dłoni. Gasimy pragnienie wodą z wnętrza uciętej liany. Wracamy do obozu i po 3 godzinach rejsu łodzią jesteśmy w Rurre. Od razu kupujemy bilet do La Paz i idziemy pożegnać się z księdzem.

31 lipiec. Opuszczamy dorzecze Amazonki

Moja prawa stopa jest szerokości mojego uda. Gigantyczna opuchlizna. Naliczam 87 czerwonych śladów po ukłuciach. Kuśtykam do gości z Anakondy. Idą ze mną do apteki i pokazują, którą maść mam kupić, po 2 dniach ma być ok. O 11 ruszamy w drogę do La Paz, ja gorączkuję. Przed nami ciągle najniebezpieczniejsza część podróży. Odcinek z Coroico do La Paz będziemy pokonywali w środku nocy, po prostu extra...

1-2 sierpień. La Paz – stolica złodziei

Budzę się. Jest jasno. Jesteśmy już w La Paz. A więc przeżyliśmy. Wsiadamy do busika i ładujemy się do Torino. Moment, w którym nakrywam się kołdrą należy do najprzyjemniejszych chwil w moim życiu. Po południu idziemy do pobliskiej katedry a później na dworzec. Kupujemy tam bilet do Potosi. Następnego ranka zostawiamy plecaki w recepcji hotelu i większość dnia chodzimy po sklepikach, wypisujemy kartki pocztowe, odwiedzamy kafejkę internetową. Późnym popołudniem odbieramy bagaże i idziemy na dworzec. Przed 19.00 wchodzimy do autobusu. Baśka podaje mi bilety do schowania. Biorę je do ręki i sięgam do kieszeni polara po portfel. A tu co?? Nie ma go. Po prostu znikł. Okradli mnie drugi raz. Po prostu super...... "Na szczęście" było tam tylko 20 baksów. Zadajemy sobie pytanie: Czy to my jesteśmy największymi ciapami pod słońcem, czy to oni są tacy dobrzy ?? Po chwili ruszamy.

3 sierpień. Potosi

O 4.30 docieramy do Potosi – ponoć najwyżej położonego miasta świata, 4100 metrów npm. Po 10 wychodzimy na miasto. Idziemy do katedry, ale ta okazuje się być w remoncie. Cóż, pozostaje nam więc włóczenie się po mieście. Zaopatrujemy się w bilet do Uyuni na następny dzień. W jednej z licznych agencji turystycznych wykupujemy wycieczkę do kopalni srebra. Najpierw jedziemy do magazynu z ubraniami roboczymi: dostajemy skafandry, gumowce, kaski i latarki na głowę. Później kupujemy dary dla górników: laska dynamitu, lub napój i liście koki. W końcu docieramy do wejścia kopalni. Z początku idzie się całkiem nieźle, nie brakuje świeżego powietrza, można iść wyprostowanym. Z każdym metrem warunki stają się jednak coraz gorsze, robi się cieplej i ciaśniej. Co jakiś czas mijają nas górnicy pchający wózek z urobkiem. W końcu dochodzimy do jednego z przodków. 15-letni chłopiec pracuje tu w temperaturze 400 C. Mamy problemy z oddychaniem, gardła strasznie drapią. Przewodnik nie musi już opowiadać jak ciężka to praca. Po prawie 3 godzinach wychodzimy z kopalni. Ogromnymi haustami łapiemy świeże powietrze.

4 sierpień. Uyuni


Autobus do Uyuni rusza o 11-tej. Podróż trwa 6 godzin i obfituje w naprawdę niezłe widoki. Po przyjeździe szybko lokujemy się w hotelu obok dworca. Idziemy do centrum. Droga bardzo trudna bo co chwilę mija się agencje turystyczne, których pracownicy po prostu wciągają do środka. Po zapoznaniu się z ofertami decydujemy się na Uyuni Tours. Nasza cena to 60 USD. Sami płacimy za wstępy do Isla de Pescadores i rezerwatu przy Laguna Colorada. Gratisowo dostajemy po ciepłym śpiworze. Jutro wyruszamy.

5-6 sierpień. Salar Uyuni

Przed wyjazdem załatwiamy jeszcze pieczątkę wyjazdową z Boliwii. Nie mamy w planach powrotu do Uyuni lecz dotarcie do znanego nam już San Pedro de Atacama. Ruszamy o 11-tej. Zatrzymujemy się w wiosce Colchani gdzie oglądamy budynki zbudowane z soli. Po chwili wjeżdżamy na solnisko (salar), sól zalega na powierzchni ponad 10 tys. m2, osiągając miejscami miąższość 120 metrów. Docieramy w końcu do Isla de Pescadores, leżącej pośrodku solniska. Wyspa porośnięta jest ogromną ilością kaktusów. Najwyższy ma ponad 12 metrów wysokości. Chodzimy po niej i robimy fotki pośród tych olbrzymich roślin. Tutaj też mamy nasz pierwszy agencyjny posiłek - ryż, jakieś mięso, cola. Później jedziemy półtorej godziny i opuszczamy salar. Wieczorem docieramy do San Juan. Chyba nasza agencja nie miała zamówionego żadnego konkretnego hotelu - jeździmy z miejsca na miejsce, bo we wszystkich już pełno. W końcu trafiamy do jakiegoś hoteliku bez świateł w pokojach.

Rano śniadanie o 7.30. Startujemy po 9.00. Jadąc wyboistą drogą przejeżdżamy przez mały Salar de Chiguana. Godzinę później zatrzymujemy się przy Wulkanie Ollague. Później mijamy laguny (w każdej flamingi) aż w końcu docieramy do Laguna Colorada. Razem z przewodnikiem idziemy kupić bilet wstępu. Po kilku minutach jazdy zatrzymujemy się na skarpie, skąd widać cała lagunę. Widok zachwycający. Czerwony kolor wody i białe wykwity soli; bomba! Jeśli chodzi o warunki atmosferyczne, to wieje jak diabli. Wyziębieni wracamy do samochodu i jedziemy do hotelu. Tu niewiele cieplej, podobno jesteśmy na wysokości 4600 m npm.

7 sierpień. San Pedro de Atakama po raz drugi

Wyruszamy o 6.20 aby zdążyć na poranne erupcje czegoś co przewodnicy nazywają gejzerami, ale to nie są gejzery. Po 40 minutach jazdy docieramy na miejsce. Z Ziemi unoszą się kłęby pary wodnej. Prawie nie wieje. Po godzinie wskakujemy do samochodu, by po 10 minutach dotrzeć w okolice gorących źródeł. Stoi tu już jednak dużo samochodów, decydujemy się więc jechać dalej. Po ponad godzinie docieramy do kolejnych gorących źródeł. Paru z nas się kąpie, ja zamaczam tylko nogi. 10 minut jazdy i jesteśmy przy Laguna Verde i górującym nad nią Wulkanem Licancabur (to ten widoczny z San Pedro). Wysiadamy z jeepa i czekamy na transport do Chile. Po godzinie jazdy docieramy do przejścia granicznego w San Pedro. Szybko idziemy sprawdzić połączenia do Argentyny. Napotykamy niestety dwie trudności. Pierwsza - najbliższy termin wyjazdu do Argentyny to wtorek czyli za 2 dni. Druga - wiekszy niż sądziliśmy koszt przejazdu. Pamiętając jak dobrze szło nam ze stopem w Chile, postanawiamy spróbować właśnie w ten sposób dostać się do Argentyny. Póki co wypożyczamy rowery. Jedziemy jeszcze raz do Doliny Śmierci i Doliny Księżycowej, by zrobić zdjęcia. Po powrocie oddajemy rowery i idziemy do znanego nam już hotelu Purikama.

8-11 sierpień. Stopem przez Amerykę Płd.

O 11.00 stawiamy się na posterunku granicznym. Wszystkie ciężarówki niestety jadą w głąb Chile. Siadamy i czekamy więc na okazję. Mamy pecha, w tym dniu tylko 1 samochód osobowy jechał do Argentyny. Robi się chłodno i ciemno, nagle zjawia się jeden z kierowców ciężarówek i mówi, że możemy spać u niego na pace. Jak niewiele potrzeba do szczęścia...

Rankiem dowiadujemy się, że nasz dobroczyńca jedzie do Brazylii. Może nas zabrać, ale czeka na jakieś dokumenty. Mają być o 12.00, więc czekamy... do 22.00. Jeden ze strażników przychodzi z dokumentami, niestety plombuje drzwi do paki naszej ciężarówki, więc nie mamy gdzie spać. Na szczęście przygarniają nas pracownicy posterunku granicznego. Ruszamy przed 6.00. Podziwiamy znane nam już widoki z wysokości 2-metrowej szoferki. Po 12 godzinach jazdy przejeżdżamy grzbiet Andów i znajdujemy się na równinnych terenach północnej Argentyny. Noc spędzamy w kabinie kierowcy. Bardzo niewygodnie.

Dalszą jazdę zaczynamy jeszcze w ciemnościach. Dzięki temu możemy obserwować wschód słońca prosto przed nami. Mijamy po drodze mikromiasteczka. W czasie zachodu słońca pokonujemy most na Paranie – siódmej pod względem długości rzece świata. Docieramy do Corrientes - argentyńskiego miasta przy granicy z Paragwajem i żegnamy się z Jose. Zapada zmrok. Chyba z godzinę szukamy centrum tego miasta. W końcu odnajdujemy i centrum i hotelik, w którym śpimy.

12-13 sierpień. Argentyna – Paragwaj

Rano kupujemy bilet do Paragwaju i w ekspresowym tempie zwiedzamy miasto. Po 4 godzinach jazdy docieramy do granicy. Odprawa argentyńska bez problemów. Podchodzimy do okienka paragwajskiego. Nie wiedzą, czy mamy mieć wizy czy nie. Dzwonią w jedno miejsce - nikt nie odbiera, w drugie to samo. W końcu za trzecim razem im się udaje. Z uśmiechem na twarzy wbijają nam pieczątki do paszportów i dają foldery informacyjne o ich kraju. Po kolejnej godzinie dojeżdżamy do Asuncion - stolicy Paragwaju. Zwiedzamy najbliższe otoczenie dworca w poszukiwaniu noclegu. Po śniadaniu kupujemy bilet na jutro do Ciudad del Este, miasta leżącego przy granicy z Brazylią i jedziemy do centrum. Zwiedzamy muzeum i Pałac Prezydencki. W godzinach sjesty miasto zamiera zupełnie. Sami też poddajemy się temu klimatowi i siedzimy prawie 2 godziny w parku nic nie robiąc.

14-15 sierpień. Z Paragwaju do Brazylii. Ponownie Iguazu

Ruszamy o 8.40, przed 14-tą docieramy na miejsce. Pakujemy się w pierwszy autobus jadący do Foz de Iguacu. Następnego dnia postanawiamy jeszcze raz odwiedzić wodospady Iguazu. Wybieramy się na argentyńską stronę. Opowiadamy naszą historię, że nas okradli, że już raz tu byliśmy i że chcemy tylko zrobić zdjęcia tego przepięknego miejsca. Wchodzimy za połowę ceny.

16-19 sierpień. Rio de Janeiro


16 sierpnia ruszamy do najpiekniejszego miasta świata - Rio de Janeiro. Ponieważ Paragwaj to stolica taniej elektroniki, do autobusu pakują się handlarze z ogromną ilością pakunków. Wiozą odtwarzacze DVD, kolumny, expresy do kawy, kuchenki mikrofalowe, itd. Docieramy następnego dnia o 12.30 i zmierzamy do umówionego wcześniej noclegu. Zostawiamy rzeczy i postanawiamy wybrać się na Głowę Cukru, póki jest dobra pogoda. Nasz cel znajduje się na blisko 400 m npm, czyli 400 m nad wszystkim. Widok bombowy. Po lewej stronie 4-km długości plaża Copacabana. Na wprost nas najwyższa na horyzoncie góra Corcovado z figurą Chrystusa. Czekamy do zachodu słońca, niebo jest krwistoczerwone. Po chwili zapalają się światła w mieście.

Następnego dnia wychodzimy po 10. Jedziemy na dworzec kupić bilet do Sao Paulo, potem jedziemy do City, a dalej pod Corcovado. Po wyjściu z wagonika żałujemy, że mamy tylko T-shirty. Strasznie wieje. Pokonujemy małe podejście ze schodów i stajemy pod figurą Chrystusa Odkupiciela. Posąg ma 38 m wysokości, rozpiętość ramion - 18 m, a całość waży 1150 ton. Widok z góry jest cudny. Znów czekamy na zachód słońca.

Rano wychodzimy o 10.40. To już ostatni dzień w tym pięknym mieście, więc każdy idzie w innym kierunku. Baśka chce zobaczyć kolonialną dzielnicę Santa Teresa, mnie małe, stare domki nie bardzo interesują, więc decyduję się na marsz przez pół miasta do dzielnicy Leblon. Najpierw jeziorko Rodrigo de Freitas, później przechodzę obok toru wyścigowego dla koni i o 13-tej docieram nad Ocean. Później już razem idziemy wzdłuż plaży Ipanema a dalej przechodzimy na Copacabane. O godzinie 21 opuszczamy Rio.

20-21 sierpień. Powrót

Do Sao Paulo docieramy o 2.40. Śpimy na dworcu. Rano wychodzimy na miasto i do budynku włoskiego. Ten sam pan co 52 dni temu zagradza nam drogę i mówi o koniecznym zamówieniu. Teraz nie dajemy się tak łatwo zbyć i prosimy o możliwość wejścia na taras tylko na pół sekundy. W końcu gość się zgadza. Wchodzimy na taras, miasto rzeczywiście gigantyczne, setki, a może nawet tysiące wieżowców. Po zjechaniu w dół udajemy się na lotnisko. O 17.20 odrywamy się od południowoamerykańskiego kontynentu.

21 sierpnia po 10.00 czasu środkowoeuropejskiego lądujemy we Frankfurcie. O 16.40 wylatujemy do Polski, a o 18.15 lądujemy w Pyrzowicach, w ramionach rodziców...

Trochę informacji praktycznych (częściowo już nieaktualnych):
Wizy: Do wszystkich państw, które odwiedziliśmy Polacy nie potrzebują wiz.

Zdrowie: Nie ma żadnych szczepień obowiązkowych, wśród zalecanych znajdują się: błonnica, tężec, polio, dur brzuszny, WZW A i B, żółta febra, wścieklizna. My mieliśmy żółtaczkę A i B oraz żółtą febrę. Nie mieliśmy leków na malarie, ponieważ nie planowaliśmy pobytu w boliwijskiej dżungli. Zmieniliśmy zdanie, dopiero po wysłuchaniu licznych opowieści od napotkanych podróżników, którzy już tam byli. Nikt z nich nie brał żadnych środków antymalarycznych, my też i wróciliśmy zdrowi. Także, chyba można sobie podarować łykanie tych tableteczek przez dwa miesiące, z powodu kilku dni niezbyt dużego zagrożenia chorobą (zdaniem miejscowych i polskiego księdza, urzędującego tam już dobrych parę lat).

Koszty: Bilet lotniczy, to zdecydowanie najdroższy element imprezy. My zapłaciliśmy 3412 zł (Lufthansa) i to jest raczej drogo. W promocji można polecieć nawet 1000 zł taniej. Koszty na miejscu wyniosły mnie 860 USD. Nie liczę rzeczy pozostawionych w Ameryce na zawsze, ale....nie uprzedzajmy faktów.

Noclegi: Najtaniej pod tym względem wypada Boliwia, Peru i Paragwaj. Od 1,25 USD w Copacabanie, do 2 &n

Marcin Franke
Avatar użytkownika Marcin F.
Marcin F.
Komentarze 0
2005-06-29
Moje inne podróże

Komentarze

Zostaw swój komentarz

Wycieczka na mapie

Zwiedzone atrakcje

Sao Paulo

Foz de Iguacu

Puerto Iguazu

San Pedro de Atacama

Arequipa

Canion Colca

Cusco

Machu Picchu

Jezioro Titicaca

la Paz

Rurrenabaque

Uyuni

Ciudad del Este

Rio de Janeiro

Zaczarowane Podróże - dawniej podroze.polskieszlaki.pl
Copyright 2005-2024