Mieliśmy z synem dość objadania się w święta, a że pogoda dość ciepła postanowiliśmy wybrać się gdzieś na spacer. Padły dwie propozycje wyjazd w góry albo ranny wypad na Ostrzycę. Wybraliśmy to drugie. Pobudka o 5 rano (ale czad) o 6 już wyjechaliśmy. Bo skoro ranne to połączyliśmy je ze wschodem słońca🙂. Na miejscu okazało się że jest bardzo ciemno, więc zabrane latarki się przydały. Ale jak to bywa, po ciemku wszystkie koty są czarne , to znaczy wszystkie drogi takie same, więc nie zwróciliśmy uwagi jak idziemy. A dokładniej ja nie zobaczyłam, jeszcze byłam zdziwiona jak ładnie ją zrobili. Taka prosta, wysypana kamieniem. Ale zabrakło mi ławeczek po drodze i to dało do myślenia że jednak nie tą drogą idziemy. Ale twardo szliśmy do przodu widząc po lewej stronie nasz szczyt, który zamiast przybliżać się, jakimś trafem się oddalał. Ale Tomek jak zawsze najlepiej zorientowany (nawet w terenie którego nie zna), znalazł boczną dróżkę z jeszcze nie oznakowanym szlakiem ale już przygotowanym do podejścia. Więc niewiele myśląc skierowaliśmy tam swe kroki. Po dość stromym podejściu wyszliśmy na naszą drogę (tą prawidłową). Dobrze że wyjechaliśmy z zapasem czasu. Więc pomimo zagubienia się lekkiego, zdążyliśmy wejść na szczyt Ostrzyce przed wschodem słońca. Pięknie wygladają uśpione mieścinki, oświetlone tylko lampami. Wschód trochę nie wyraźny bo chmurki się pokazały i zaczeło bardzo wiać. No i dochodzę do wniosku że jednak aparat ma wielkie znaczenie. Nasz niestety nie zdaje egzaminu przy takich atrakcjach, więc z góry przepraszam za jakość zdjęć. Ale tak naprawde to nie one się liczą, tylko to niesamowite uczucie, trochę strachu, tu coś szczeli, tam trzaśnie🙂 i tej ciszy. Pierwszy raz wybraliśmy się na taką wczesną wyprawę, ale coś czuje, że nie ostatni.














