29.01
Na rynek uśpionego jeszcze Wlenia wjechałem, gdy noc ledwie zaczęła ustępować miejsca dniowi. Kwadrat kamieniczek, oświetlona choinka, ciepłe, przyciągające wzrok światło lamp ulicznych i pustka. Cofnąłem fotel by dokonać karkołomnej operacji założenia butów górskich i ochraniaczy, gdy zobaczyłem dwoje idących ludzi. Otworzyłem drzwi chcąc zapytać się przechodniów o kościół, a tym samym o początek mojej drogi, i w tej chwili mroźne powietrze uderzyło mnie taranem; przez głowę przeleciała myśl o powrocie do samochodu i jeździe do domu, ale byłem dzielny i myśl zignorowałem. Może pokazany mi widok kościelnej wieży z Górą Zamkową wznoszącą się w tle dodał mi animuszu? Możliwe.
Szedłem jak na szczudłach w zmrożonych butach w których ten cud-wynalazek, pianka dopasowująca się do stopy, była tak stwardniała z zimna, że długo trwało nim zmiękła i dopasowała się. Niestety, wieża wieńcząca okazałe ruiny zamku na szczycie góry była niedostępna z powodu remontu; w ten sposób pozbawiony zostałem panoramicznego widoku na Góry Kaczawskie i Karkonosze, ale został mi widok zimowego, czerwonego wśród bieli i czerni, wschodu słońca oglądanego ze szczytu, pomiędzy zmarzniętymi i nieruchomymi drzewami. Kiedyś wrócę tam i ze szczytu wiekowych murów zamku zobaczę Dal; wrócę, bo one wszystkie, te nie poznane z różnych powodów widoki, czekają na mnie, a ja na nich.
Zszedłem ku szosie mijając uroczy dworek, minąłem ostatnie domy nieznanej wsi i zobaczyłem jeden z tak wielu prawdziwie kaczawskich widoków: zbocze niewysokiej góry z czerniejącymi między drzewami skałami o zadziwiających formach, po drugiej stronie otwarta przestrzeń pól, a na stokach łagodnych wzgórz ciche kępy drzew. Szlak parokrotnie tego dnia prowadził mnie bocznymi dróżkami szerokości dwóch kroków, tymi dróżkami, których nawet na mapach trudno znaleźć, a które najbliżej są pól i lasów, ludzi i ich domów; dróżkami śmiało wrzynającymi się w zbocza gór, pnącymi się odważnie stromymi serpentynami, mijającymi ostrymi zakrętami czarne skały na szczycie i pędzącymi w dół, ku kolejnej wiosce, ku dwóm domkom ukrytym w fałdzie ziemi, wśród drzew.
Kapryśne to dróżki i nieprzewidywalne w swoim biegu, dróżki potrafiące zniknąć za kolejnym zakrętem, zamienić się w polną lub leśną drogę chowającą się między drzewami dwiema swoimi koleinami błyszczącymi lodem zamarzniętych kałuż. Szedłem prowadzony taką dróżką, czasami niemal zaglądając w okna domów stojących tuż przy niej, czasami rozglądając się wokół w poszukiwaniu ludzkich śladów na otwartej przestrzeni dzikich łąk zamkniętych czarną ścianą lasu.
Gdy wchodziłem między drzewa lasu - cichło. Zmieniały się odgłosy moich kroków, stając się mniej stukające, a bardziej wielobrzmiące szelestem liści, trzaskiem łamanych gałęzi, turkotem poruszonych kamieni, chrzęstem zmarzniętego śniegu.
Kolejny las, towarzysz szlaku, zostawił mnie samego na brzegu pól, a ścieżka zginęła pod dziewiczym śniegiem, zmarzniętym i chrzęszczącym. Szedłem prosto przed siebie, później wyciągałem mapę, czytałem ją, skręcałem nieco w prawo i dalej szedłem w zapadającym się, na szczęście płytkim, śniegu. Niskie słońce zapalało na nim miriady iskierek, ale nie przebijało mglistej opończy mroźnego dnia: szczyty wokół były ledwie niewyraźnym domysłem na tle nieba. Wielka połać pól wznosiła się łagodnie po zboczu pagóra odsłaniając najpierw odległe zbocze po drugiej stronie doliny, a później samotnie stojący dom. Zatrzymałem się zdumiony, a po głowie przelatywały mi dawne wspomnienia bez obrazów, właściwie nastroje, wrażenia, a może samo ciepło przywoływane widzianym obrazem: z komina domu wznosiła się niemal pionowa, jasna smuga dymu. Wokół zmrożony, czarno-biały świat zimowy, i ten dym – jak symbol domowego ciepła…
Napaliła w piecu i gotuje obiad, co raz wyglądając przez okno… Czy on też ma przyjść tymi polami? Myśliwy wracający z łowów; idzie dźwigając na karku łanię i cieszy się na myśl o swojej żonie i powrocie do niej. Może ona widzi mnie i myśli o nim, że zmarznięty będzie i zmęczony. Czy martwi się o niego?
Dom był nowy, bogaty, a przed nim stała terenowa Toyota. Szyby samochodu nie były zmarznięte, jakby niedawno nim jechano. Jej właściciel raczej nie przynosi żonie zdobyczy na ramionach…
Minąłem dom patrząc w okna, ale nie zobaczyłem jej.
Szlak wyprowadził mnie na szosę obsadzoną jaworami, między pofałdowane zbocza pagórów z kępami drzew otulających domy w dolince. Jak tamtego dnia w Walii, gdy jakąś boczną drogą przebijałem się ciężarówką – dalekie wspomnienie.
Zszedłem z drogi między opłotki ostatnich domów i już po chwili byłem w innym świecie, idąc dnem głębokiego wąwozu. Po obu stronach wznosiły się na 50 i 100 metrów strome, szaro-brunatne zbocza górskie najeżone skałami, poprzegradzane zwalonymi drzewami, ponure i dzikie. Pociemniało. Ciszę wyparł głośny szum szybkiego strumienia skaczącego po kamieniach.
Zszedłem na jego brzeg i zagapiłem się.
Źdźbła traw i badyli sterczały zamienione w grubaśne, mlecznobiałe stalagmity, sople przezroczystych niczym kryształ stalaktytów zwisały ze skał i gałęzi, a głazy wystające ponad wodę wystrojone były po królewsku połyskliwymi draperiami bulwiastych, fantastycznych narośli szklanych mieniących się diamentowo nawet tutaj, na dnie ciemnego wąwozu.
Wyszedłem z wąwozu widząc przed sobą szczyt Czyżyka, którego zbocze, jak później zobaczyłem, przebija tunel kolei – raczej rzadka u nas alpejska atrakcja. Wąską ścieżką z trudem szukającą miejsca dla siebie między stromymi zboczami górskimi a brzegiem Bobru, z konieczności sprawdzając po drodze nieprzemakalność moich butów na rozlanym szeroko strumieniu, doszedłem do Zapory Pilchowickiej, wiekowej już konstrukcji inżynierskiej, ale wciąż czyniącej wrażenie. Miejsce to pierwotnie wyznaczało jeden z punktów mojej dzisiejszej drogi, ale późna już pora, a nade wszystko obawa co do możliwości dotarcia – zgodnie z planem – autostopem lub autobusem do Wlenia, skróciły trasę: idąc wzdłuż jeziora utworzonego przez zaporę, dotarłem do szosy, gdzie nadspodziewanie szybko złapałem okazję. Mając niespodziewane dwie godziny czasu poszedłem kawałek za miasto żółtym szlakiem w kierunku wioski Tarczyn, skuszony informacją o pięknych i rozległych widokach ze szlaku. Gdy dróżka wspięła się na nagi grzbiet wzniesienia, uderzył we mnie przenikliwy i silny wiatr przeszywający głowę na wylot, jakbym nie miał naciągniętej na uszy czapki, ale reszta ubrania stawiła skuteczny opór mroźnej nawałnicy. Widoki… tyle widziałem, aby wyobrazić sobie ich uroki w przejrzystym powietrzu; dołączam w ten sposób tamto miejsce do mojej listy widoków czekających na mnie.
Za tydzień i za dwa nie pojadę, nie mogę, ale za trzy tygodnie wrócę tutaj. Wrócę, bo mimo iż uroda gór zimowych jest trudniejsza w odbiorze, to jednak gdy się ją dostrzeże, niechby tylko w tej niewielkiej poznanej części, trudno o niej zapomnieć.




































