Piechotą ze Świnoujścia na Hel

, Kuba Terakowski

11.09.2007, Międzywodzie
Przyjeżdżam do Międzywodzia autobusem z Gdyni. Lubię podróżować, lecz wolę pociągi, w nich łatwiej rozprostować nogi. Wygląda na to, że rozpocznę Przechadzkę z obolałym siedzeniem... wspomnieniem po siedmiu godzinach spędzonych w PKS'ie.
Zatrzymuję się u Ewy. Wita mnie doskonałymi naleśnikami, pysznym plackiem z jeżynami, ogniem w kominku i zaproszeniem na wieczorny spacer nad Bałtyk. Korzystam z przyjemnością, a po powrocie "loguję się" we wspaniałym, dwupokojowym apartamencie, na piętrze magicznego domu Ewy. Czuję się okropnie zakłopotany jej pytaniem, na którą godzinę zamawiam śniadanie.

12.09.2007, Świnoujście - Międzywodzie, ok. 30 km
Wyśmienita jajecznica made by Ewa na śniadanie. Wsiadam w autobus do Świnoujścia. Jedzie dookoła przez Zastań, Sierosław, Kołczewo - przepiękna droga i wspaniała wycieczka krajoznawcza. Odbieram dwa telefony - ze schroniska na Hali Krupowej oraz ze Spółki "Karpaty" - obydwa w sprawie konkursu na najlepsze produkty PTTK. Gospodarz schroniska pyta czy może zgłosić Marszony (bo trasa pierwszego i kilku następnych wiodła na Halę Krupową), a Spółka "Karpaty" prosi o zgodę na wykorzystanie Ekstremalnego Szlaku Szarlotek Tatrzańskich, prowadzącego przez schroniska należące do Spółki. Cóż, wprawdzie i Marszony, i Szlak Szarlotek są moimi prywatnymi i autorskimi projektami, a ja nie mam nic wspólnego z PTTK, lecz zgadzam się bez wahania. Niech moje pomysły służą chwale Hali Krupowej i "Karpat".
O godz. 9.30 wysiadam w Świnoujściu i ruszam w stronę plaży. Pierwsi ludzie, których widzę nad morzem to para młoda. Przyjechali na sesję zdjęciową, dołączam się ze swoją skromną "cyfrówką".
Po ostatnich sztormach piasek jest doskonale ubity, więc idzie mi się po nim wyśmienicie. Niestety, po około godzinie wiatr wzmaga się coraz bardziej, wzburzając fale, które zaczynają tak nieregularnie uderzać o brzeg, że trudno wędrować po najwygodniejszym, wąskim pasie twardego piasku przy samej strefie przyboju. Na szczęście wiatr wieje w plecy, więc dodaje skrzydeł. Im bliżej jestem Międzyzdrojów, tym więcej mijam ludzi, idący z przeciwka - pod wiatr - ubrani są w kurtki, czapki i rękawiczki, a ja gnany wiatrem mam na sobie tylko podkoszulek. Dostaję SMS od Wojtka Różyckiego - jest na Szrenicy - za tydzień planuje skończyć marsz dookoła Polski, wzdłuż granic kraju. Pod koniec kwietnia nocował na "mojej" kwaterze, u Ewy w Międzywodziu.
Wyraźnie czuję jesień, znacznie więcej ptaków migruje teraz, niż podczas moich czerwcowych Przechadzek. Na plaży pełno jest siewek, biegusów i mew.
Znowu - podobnie jak przed rokiem - na tym odcinku zaczynają dokuczać mi stopy, czuję wyraźny dyskomfort - coś pomiędzy bąblem, a odparzeniem. Przed tygodniem bez żadnych dolegliwości przeszedłem 130 km, przed dwoma - Marszon, a teraz 25 km jest mi ciężarem. Nie wiem co się dzieje, fakt, że mam w miarę nowe i nieco większe buty, ale to ten sam model co poprzednio, a poza tym ja nigdy dotychczas nie musiałem "oswajać" świeżo nabytego obuwia. Czy po piasku chodzi się aż tak inaczej? A może to kwestia nachylenia pasa przyboju, po którym staram się wędrować? Bo rzeczywiście cały czas bardziej obciążam lewą stopę, która dokucza mi mocniej, niż prawa. Zobaczę co będzie dalej, rok temu dolegliwości ustały dość szybko.
Ewa wita mnie doskonałą zupą rybną.

13.09.2007, Międzywodzie - Mrzeżyno, ok. 45 km
Pyszne, pożegnalne śniadanie u Ewy. Jeszcze prowiant na drogę i ruszam. Ewa odprowadza mnie do centrum Międzywodzia. Szybko mijam Dziwnów i Dziwnówek, nie jest dobrze - lewa stopa dokucza mi coraz bardziej. Znajoma ławeczka w Łukęcinie tym razem służy mi za punkt sanitarny. Zdejmuję buty - mam paskudnego bąbla, pierwszy raz od niepamiętnych czasów. Zupełnie nie rozumiem dlaczego. Na szczęście zabrałem ze sobą plastry żelowe, przyklejam jeden. Przynosi ulgę, ale po wygodnie twardej, lecz pochyłej płaszczyźnie pasa przyboju iść nie jestem w stanie, bo szczególnie mocno uciskam wtedy bąbel pod lewą stopą. Ograniczam więc marsz plażą - tym bardziej, że od Pogorzelicy i tak nie będę miał wyboru - i przechodzę przez kolejne miejscowości.
W Pobierowie odwiedzam właścicielkę "mojej" kwatery, gwarzymy miło przez kwadrans i ruszam dalej. W Trzęsaczu kupuję mleko i drożdżówkę - nowość w mojej przechadzkowej diecie. Mijam Rewal, Niechorze, Pogorzelicę i za miejscowością wychodzę nad Bałtyk.
Bąbel boli na tyle jednostajnie, że momentami zapominam o nim. I znowu na tym odcinku jest magicznie. Przez dwie godziny spotykam zaledwie cztery osoby, poza tym plaża jest pusta po horyzont. Świeci słońce, wieje wiatr, po niebie suną obłoki, Bałtyk szumi hipnotyzująco. Jak mi tu dobrze!
Na ostatnim odcinku przyspieszam mocno, gdyż o godz. 18.30 w TVN ma zostać pokazany program nagrany na Hali Krupowej. Nie spodziewałem się, że uda mi się zobaczyć ten materiał, ale mam dużą szansę zdążyć przed telewizor, jeżeli tylko utrzymam tempo, więc gnam.
O godz. 17.40 wpadam do Mrzeżyna. Mam jeszcze sporo czasu, postanawiam zatem odwiedzić znajomą smażalnię "U Rybaka". Właściciel rozpoznaje mnie, zamawiam filet z miruny, a zupę rybną dostaję gratis! Wszystko jest wyśmienite. Kwadrans po szóstej pukam do drzwi "mojej" kwatery. Nikt nie otwiera - nic dziwnego - nie byłem umówiony. Telefonuję do właścicielki, też mnie pamięta, to pewnie po części zasługa czasopisma "Bałtyckie Podróże", które od czasu do czasu wysyłam właścicielom "znajomych" kwater. Pytam czy mogę liczyć na dach nad głową, czy mam szukać dalej. Pani Cecylia ćwiczy właśnie nordic walking gdzieś w pobliżu, prosi abym poczekał. Poczekam z przyjemnością, lecz programu w TV już nie zobaczę, cóż - vis maior. Na pocieszenie płacę superulgową stawkę: 10 zł.
Za mną jeden z najdłuższych etapów w historii Przechadzek - około 45 km. Śpieszę się teraz, aby z Magdą iść nieco wolniej.

14.09.2007, Mrzeżyno - Ustronie Morskie, ok. 35 km
To chyba rzeczywiście kwestia butów. Niby stopy mam odporne, niby model ten sam, niby z lekka przetestowane przed Przechadzką, a jednak para inna i numer większy, więc zachowują się nieoczekiwanie, dokuczają coraz bardziej. Idę, lecz przyjemność jest to dla mnie wyraźnie mniejsza, niż na poprzednich Przechadzkach. Dobrze, że przynajmniej pogoda już trzeci dzień mi sprzyja, chociaż dzisiaj telewizyjna prognoza ledwie się sprawdziła. Zapowiadano bezchmurne niebo, a ja słońce widziałem przez moment, wczesnym popołudniem. Znacznie bliższa prawdy okazała się prognoza, którą dostałem SMS'em od Magdy. Mam nadzieję, że ta prawidłowość powtórzy się jutro, bo TV zapowiada dużo deszczu, a Magda - nieco słońca.
Kołobrzeska paranoja turystyczna nadal trwa w najlepsze: ścieżkę, którą prowadzi czerwony szlak turystyczny wybrukowano i "udekorowano" dwoma znakami: droga tylko dla rowerów oraz pieszym wstęp wzbroniony. Ani myślę podporządkować się temu absurdowi.
W Podczelu opuszczam szlak, który na najbliższym odcinku prowadzi przez nieczynne lotnisko i do Ustronia wędruję plażą. Przez długi czas towarzyszy mi ostrygojad, to jeden z najładniejszych ptaków w naszej awifaunie.
W Ustroniu idę na "moją" kwaterę. Oglądam program lokalny, dowiaduję się, że dzielna zielona roślina, na którą wczoraj zwróciłem uwagę na plaży, to honkenia piaskowa. Oglądam wykolejony pociąg, który przed kilkoma godzinami widziałem na własne oczy w Kołobrzegu. Zastanawiam się też nad osobami, przedstawionymi jako członkowie Straży Ochrony Przyrody w Szczecinie, bo - o ile wiem - organizacja ta została zdelegalizowana parę lat temu.

15.09.2007, Ustronie Morskie - Łazy, ok. 30 km
Dzwonię do Magdy o godz. 2.30, właśnie wsiada w nocny autobus w Bydgoszczy. Tuż przed siódmą puka do drzwi, godzinę później wychodzimy. Będzie miała ciężki dzień po nieprzespanej nocy, tym bardziej, że przed podróżą była na weselu...
Na Bałtyku sztorm, wieje potężnie, na szczęście w plecy więc fruniemy na skrzydłach wiatru. Morze huczy nieprzytomnie, sięgając daleko w głąb plaży, idziemy przy samej ścianie niewysokiego klifu. W pewnym momencie zmuszeni jesteśmy wejść do lasu, gdyż fale raz po raz odbijają się od stoku. Z trudem wdrapujemy się na krawędź klifu, nie bez trudu znajdujemy ścieżkę w lesie i po kilkuset metrach wracamy na szerszą już plażę.
Na moment zatrzymujemy się w Gąskach, pod latarnią - rosołek, herbata i ruszamy dalej. W Sarbinowie niezbyt skutecznie uzupełniamy zapasy prowiantu, bo zniechęcają mnie kolejki w sklepach - wieje, więc wszyscy wczasowicze zamiast opalać się nad Bałtykiem, oblegają nieliczne czynne sklepy. Za to Chłopy zachwycają nas ciszą, spokojem i brakiem klientów w sklepie spożywczym. Mielno mijamy plażą, wchodzimy natomiast do Unieścia i w miłej knajpce zamawiamy kawę oraz herbatę, a Magda dostaje wrzątek do płatków. Wstępujemy też na "moją" kwaterę, rozmawiamy chwilę z gospodynią i ruszamy w kierunku Łazów.
Przed Kanałem Jamnieńskim bezskutecznie próbujemy dokarmić osłabionego gołębia pocztowego - jest zbyt płochliwy, a silny wiatr szybko rozwiewa rozsypane okruchy. Za Kanałem zaczynają się "schody", fale sięgają samych wydm, więc zmuszeni jesteśmy wędrować po ich stoku, co nie jest łatwe. I nie służy wydmom. Droga wydaje się nie mieć końca...
Około godz. 17.30 "lądujemy" wreszcie na znajomej kwaterze w Łazach. To był jeden z najpiękniejszych dni w historii wszystkich moich Przechadzek. Ten sztorm, obłędny wiatr, chmury gnające nieprzytomnie po błękitnym niebie, słońce i plaża pusta po horyzont. Magia...
Około godz. 19.00 przychodzi SMS od Wojtka. Jest w Zgorzelcu, właśnie zakończył wędrówkę dookoła Polski.

16.09.2007, Łazy - Jarosławiec, ok. 35 km
Budzik nie dzwoni, więc wstajemy i wyruszamy godzinę później niż planowaliśmy. Obawiam się, że nie dojdziemy dzisiaj do Jarosławca. Co gorsza Magdę łapie przeziębienie. Zmyleni betonowymi płytami nieco zbyt wcześnie skręcamy w głąb mierzei, niewyraźna droga, która prowadziła grzbietem wydm, gdy szedłem tędy ostatnio jest już niemal zupełnie zarośnięta. Mocno niezadowoleni z siebie wędrujemy po wydmie, nie podoba nam się to deptanie delikatnej roślinności, ale na plażę też nie ma jak wrócić, bo stok wydmy jest podcięty. Schodzimy więc w prawo, w stronę Jeziora Bukowo, tu z kolei musimy przedzierać się przez gęste chaszcze. W końcu jednak udaje nam się wyjść na teren nieczynnego obiektu Urzędu Morskiego. Do bramy wejściowej docieramy od wewnętrznej strony ogrodzenia, pokonujemy atrapę kłódki i wydostajemy się na zewnątrz.
Oto jesteśmy w Dąbkowicach! Urocza, nastrojowa maleńka osada "na końcu świata". Moja ulubiona ławka - huśtawka zatrzymuje nas na dłużej. Bardzo trudno nam stąd odejść...
Szybko pokonujemy odcinek do Dąbek, idziemy drogą aby odpocząć trochę od wiatru. W Dąbkach wychodzimy na plażę, wiatr słabnie, chmur jest coraz mniej, słońce grzeje przyjemnie. Błyskawicznie pokonujemy odcinek do Bobolic, lecz potem wyraźnie zwalniamy. Już po raz czwarty stwierdzam, że piasek jest tutaj wyjątkowo grząski i wybitnie nieprzychylny pieszym. Pomimo to o godz. 15.00 wchodzimy do Darłówka.
Pogoda jest piękna, samopoczucie nam sprzyja, decydujemy więc, że idziemy dalej - do Jarosławca. Do Wicia wędrujemy groblą, niemal cały czas widząc Bałtyk z zupełnie innej niż plażowa perspektywy - jesteśmy wszak kilka metrów powyżej. Z Wicia wychodzimy drewnianą drogą, mocno zaintrygowani jej pochodzeniem. Jaka jest historia tego kilometra "wybrukowanego" belkami? Kto, kiedy i po co położył ten "pomost" w lesie? Skąd i dokąd prowadził? Nasz dylemat kończy szeroki asfaltowy pas nieczynnego lotniska wojskowego, drewniana droga zapewne idzie dalej pod nawierzchnią, lecz przed nami trzy kilometry prostego jak strzała asfaltu, wiodącego przez las.
Po kilkuset metrach wychodzimy nad Bałtyk, zachodzi słońce, jest przepięknie. Fruniemy jak gdyby nie było dzisiaj za nami już trzydziestu kilometrów drogi. O zmierzchu wchodzimy do Jarosławca, chyba nigdy nie kończyłem tak późno żadnego etapu Przechadzki. Na poprzednich trzech, odcinek z Darłówka do Jarosławca był osobnym, krótkim rekreacyjnym etapem całodziennym, a dziś przeszliśmy go "na deser". Mocno zmęczeni witamy się z gospodynią naszej miłej kwatery.

17.09.2007, Jarosławiec - Ustka, ok. 25 km
Wychodzę rano po bułki bo wczoraj wieczorem nie było już pieczywa w całym Jarosławcu, wiadomo - niedziela. Wychodzimy około godz. 8.30, jest chłodno - to najzimniejsza z moich Przechadzek. Dzisiaj nawet nie zobaczymy Bałtyku, gdyż tym razem nie dostałem pozwolenia na przejście przez poligon Wicko Morskie. Szkoda, bo to jeden z najładniejszych odcinków plaży. Idziemy więc przez Łącko, to wyjątkowo urocza miejscowość. Żal tylko, że przepiękna, stara chata, którą fotografowałem tu w zeszłym roku, zapadła się tej zimy. Smutny widok.
Potem wchodzimy na dość monotonny asfalt, który przez Królewo i Złakowo prowadzi nas do miejscowości Zaleskie, gdzie mijamy granicę województw, wchodzimy do Pomorskiego. Omijamy przesympatyczne Starkowo i wyjątkowej urody rezerwat Buczyna Doliny Słupi, by najkrótszą drogą dojść do Ustki.
Wstępujemy na przepyszną rybkę do smażalni "Ust - Ryb", którą w zeszłym roku "odkryła" Magda, a stamtąd idziemy na "jej" kwaterę do niezwykłego, starego domu w samym centrum Ustki. Miło spędzamy spokojny wieczór w ogrodzie.
Magda "złapała" kleszcza, pierwszy raz w życiu samodzielnie usuwam "gada". Chyba udaje mi się wykręcić go skutecznie i w całości.

18.09.2007, Ustka - Smołdziński Las, ok. 35 km
Pada od rana. Nie udaje nam się dojść plażą do samego Orzechowa, bo strasznie zniszczony klif uniemożliwia przejście brzegiem, chociaż Bałtyk jest dość spokojny. Karkołomną ścieżką wspinamy się więc na krawędź klifu i wędrujemy zawrotnie wytyczonym, czerwonym szlakiem turystycznym. W opustoszałym Poddąbiu zatrzymujemy się pod dachem przyjaznej altanki ze stołem pingpongowym. Niestety, nie zabraliśmy ze sobą rakietek...
W Dębinie, zmyleni tablicami z napisem "DO MORZA" skręcamy w stronę Bałtyku. Okazuje się, że te plansze mają charakter wybitnie marketingowy - przypuszczalnie zostały ustawione przez developera, który sprzedaje tu działki i chce stworzyć wrażenie, że są blisko brzegu. Ścieżka prowadzi bowiem na punkt widokowy, z którego wprawdzie rozpościera się imponujący widok na Bałtyk, lecz nie ma stamtąd bezpiecznego i legalnego zejścia na plażę. Nie możemy delektować się widokiem, bo pada i wieje, nie chce nam się też wracać do Dębiny, postanawiamy zatem zejść na plażę zwariowaną, stromą ścieżką wydeptaną pewnie przez podobnie oszukanych, jak my. Okropnie deprymujące jest to zejście, bo mamy świadomość, że uszkadzamy delikatną strukturę ściany klifu.
Na dole orientujemy się, że pomysł wędrowania plażą był totalnie chybiony, bo wiatr miota deszczem prosto nam w twarze, utrudniając marsz i przemaczając nas błyskawicznie. Uciekamy w głąb lądu przy pierwszej nadarzającej się sposobności.
Tuż przed godz. 13.00 wchodzimy do Rowów i zatrzymujemy się na dłużej w przytulnej, pustej i ciepłej restauracji "Chłopskiej". Trochę rozczarowuje nas brak sernika, zaanonsowanego w menu, ale gorąca herbata z cytryną szybko poprawia nam humory. Na zewnątrz leje jak z cebra. Ponad godzinę spędzamy pod miłym dachem, potem ubieramy się szczelnie i ruszamy w objęcia deszczu.
Wchodzimy na teren Słowińskiego Parku Narodowego. Ulewa powoduje, że w lesie w ogóle nie ma komarów, które były tu plagą na poprzednich Przechadzkach. Są natomiast bezkarni grzybiarze, nonszalancko lekceważący przepisy obowiązujące w parkach narodowych.
O godz. 17.30 wchodzimy do Smołdzińskiego Lasu. Pomimo deszczu był to bardzo piękny etap, chociaż męczący i długi. Przed rokiem Magda szła tutaj z Ustki przez dwa dni, a tym razem tylko przez 10 godzin. Jest nadzwyczajnie dzielna, tym bardziej, że czuje się kiepsko, wciąż łapie ją przeziębienie.
Tuż po godz. 18.00 stukamy do drzwi naszej ulubionej kwatery w Smołdzińskim Lesie. Gospodyni wita nas serdecznie, a kaloryfery są ciepłe - będzie można wysuszyć mokre ubrania i przyjemnie odpocząć. Znowu całe piętro jest do naszej dyspozycji. Bardzo lubię ten dom, dobrze mi w nim, cieszę się, że znowu tu jestem.

19.09.2007, Smołdziński Las - Łeba, ok. 25 km
Ten etap będzie krótszy, spędzamy więc cudowny, leniwy poranek na miłym piętrze naszej kwatery. Wyruszamy o godz. 10.15.
W drodze na Wydmy Czołpińskie spotykamy turystę, który ostrzega nas, że przejście plażą jest w kilku miejscach niemożliwe, gdyż fale sięgają samych wydm. Morze może - zręcznie bawi się słowami nasz rozmówca. Za godzinę okaże się, że nieco zbyt pobłażliwie potraktowaliśmy to ostrzeżenie. Tymczasem jednak beztrosko wędrujemy przez Wydmy Czołpińskie, znowu pełne wiatru, słońca, obłoków, błękitu i znowu zupełnie puste.
Schodzimy nad Bałtyk i własnym oczom nie wierzymy: w miejscu gdzie szlak wyprowadza na plażę, plaży nie ma! Fale odbijają się od wydmy wprost pod naszymi stopami! Pas ciemnej, głębokiej wody, który zauważamy zaledwie kilka metrów od brzegu nie wskazuje, by plaża mogła pojawić się tu z powrotem gdy morze przycichnie. Idziemy zatem po wydmach, starając się zostawić po sobie jak najmniej śladów. Po kilkuset metrach udaje nam się zejść na plażę.
I znowu jest tak, jak na wszystkich poprzednich Przechadzkach: nie spotykamy nikogo aż do Wydm Łąckich. To niesamowite! Przez ponad dwie godziny mamy Bałtyk na wyłączność, plaża jest pusta po horyzont, świeci słońce, po niebie pędzą obłoki, wieje silny i zimny wiatr - na szczęście w plecy, więc dodaje nam skrzydeł. Po ubitym, mokrym, ciemnym piasku gnają chmury suchego, jasnego piaskowego pyłu - widok niby nam dobrze znany, lecz za każdym razem fascynujący na nowo. Na tym odcinku plaży zastanawiająco dużo jest żarówek. Szkoda, że wszystkie przepalone... Znajdujemy też koło ratunkowe z Kłajpedy. Przedłużamy życie maleńkiej żabce znalezionej na piasku, niesiemy ją przez dobre dwa kilometry, by dopiero po wejściu w głąb lądu wypuścić do słodkiej wody.
U podnóża Wydm Łąckich fotografuję samochód terenowy stojący na plaży. Właściciel pyta co robię? Odpowiadam, że zdjęcie (przecież to chyba widać). On: nie wiem, czy mogę na to pozwolić. Magda: a my nie wiemy, czy ma Pan pozwolenie na wjazd na plażę. Wieczorem u naszego gospodarza - pracownika Urzędu Morskiego - sprawdzamy, że samochód był tam legalnie.
O godz. 15.00 "zdobywamy" Górę Łącką, dwie godziny później wchodzimy do Łeby. Ulubiona smażalnia Magdy jest już zamknięta, nieco rozczarowani idziemy wprost na kwaterę. Tutaj miłe powitanie rekompensuje wszystkie smutki, spędzam z gospodarzami niezwykle sympatyczny wieczór. Z trudem tylko dochodzę do porozumienia w sprawie opłaty za nocleg, oni nie chcą ani grosza, ja niezręcznie się z tym czuję. W końcu udaje mi się "wynegocjować" symboliczne 10 zł.
Martwię się - Magda jest coraz bardziej przeziębiona.

20.09.2007, Łeba - Białogóra, ok. 35 km
Zaczynamy dzień od zakupu drożdżówek, mleka oraz od wizyty w Punkcie Informacji Turystycznej. Szukamy bowiem pensjonatu "Bryza" - jedynego nadbałtyckiego obiektu uczestniczącego w Akcji Dawcom w Darze. Jako inicjator tej akcji chciałbym porozmawiać z gospodarzami. Jesteśmy mile zaskoczeni, że pomimo wczesnej pory PIT jest czynny, a obsługa tak profesjonalna. Nie tylko wskazuje nam adres pensjonatu, ale odpowiada też na wiele naszych pytań. Bez problemu odnajdujemy "Bryzę", właściciel przyjmuje nas serdecznie. Nie możemy jednak zatrzymać się na dłużej, bo przed nami długi etap. Na pożegnanie z Łebą kupujemy sobie po gofrze i wchodzimy na Mierzeję Jeziora Sarbsko.
Jest przepięknie, zielono, słonecznie i ciepło. Przyjemność tej wędrówki zakłócają tylko śmieci leżące przy drodze. Nie jest ich wiele, lecz skutecznie szpecą krajobraz. Po kilkuset metrach rozmów wyjmujemy worki i zaczynamy zbierać śmieci. Do Osetnika dochodzimy z dwoma pełnymi reklamówkami. Droga minęła nam zaskakująco szybko.
O godz. 12.30 jesteśmy pod latarnią Stilo - przerwa: mleko, drożdżówka, relaks absolutny. Dzielimy się "łaciatym" z kotem latarnika i ruszamy w dalszą drogę. Schodzimy nad Bałtyk.
I znowu od Stilo do Lubiatowa i stamtąd do Białogóry plaża jest wyłącznie nasza, słońce świeci zniewalająco, lekki i ciepły wiatr wieje nam w plecy. Lepiej być nie może. Pomimo zmęczenia nie chce nam się schodzić z plaży. Przed nami tylko dwa etapy, już zaczynamy tęsknić za... Bałtykiem.
Tuż przed godz. 18.00 stukamy do drzwi naszej kwatery w Białogórze. Gospodyni nie spodziewając się gości prosi o kwadrans na przygotowanie pokoju. Idziemy więc na mały spacer i przez przypadek trafiamy do kościoła. O dziwo jest otwarty. Wewnątrz, w niezwykłej, absolutnej ciszy i skupieniu, samotny człowiek szkicuje na ścianie obraz Wniebowzięcia Najświętszej Marii Panny. Sylwetki postaci zarysowane są ledwo widocznymi kreskami, cisza jest tak wielka, że w całym kościele słychać mój najcichszy szept. Milknę więc i jak zahipnotyzowani patrzymy na pracę malarza, nastrój jest niesamowity, wydaje się, że moglibyśmy tak trwać w nieskończoność.
Do rzeczywistości wzywa nas zegarek, za moment w TVN ma zacząć się program "Detektywi", ten sam kręcony na Hali Krupowej, na który przed tygodniem spóźniłem się w Mrzeżynie. Okazało się, że emisja została przesunięta na dzisiaj. Niestety, nasz telewizor nie odbiera TVN. Magda strasznie kaszle w nocy, jest coraz bardziej przeziębiona, chyba czas wracać do domu.

21.09.2007, Białogóra - Władysławowo, ok. 35 km
Jak zwykle z Białogóry wychodzę "na pamięć", bo nie sposób odszukać tu szlaku, znaki ni stąd ni zowąd pojawiają się około kilometr za miejscowością.
Odpoczywamy przy ujściu Piaśnicy gdy na most, jak gdyby nigdy nic wchodzi pluton... ZOMO! Mundury, krótkie białe pałki, charakterystyczne hełmy, tarcze z napisem "MILICJA"... Własnym oczom nie wierzymy, totalna abstrakcja! Zabłądziliśmy? Może jakaś pętla czasu cofnęła nas do stanu wojennego? Zomowcy skręcają nad Bałtyk, kończymy posiłek i idziemy za nimi. Z przeciwka drepcze stadko emerytek. Ostrzegają nas przed wejściem na plażę, mówią, że milicja zawróciła je w pół drogi. Zakaz? Nie trzeba nam dwa razy powtarzać, zaraz sprawdzimy czy zomowcy mają zgodę Urzędu Morskiego na zamknięcie plaży. Okazuje się, że to statyści - dzisiaj w Dębkach kręcony jest film o księdzu Popiełuszce.
Z drugiego brzegu Piaśnicy woła do nas reżyser, pyta czy spieszymy się bardzo. Magda, myśląc, że chcą się nas pozbyć z planu odpowiada, iż nigdzie nam się nie spieszy. Reżyser - wyraźnie ucieszony - mówi, że potrzebuje statystki i zaprasza Magdę do udziału w jednym z epizodów. Magda zmienia zdanie i stwierdza, że absolutnie nie mamy już czasu i musimy natychmiast ruszać w drogę... Reżyser namawia ją na próżno, idziemy dalej.
W Karwi zagaduje do nas starszy pan, pyta o dalszą drogę wzdłuż wybrzeża. Wyszedł dzisiaj rano z Władysławowa i zastanawia się jak daleko może dojść, by wrócić na noc do pensjonatu. Jutro wybiera się na Hel, chce pojechać pociągiem do końca mierzei i wrócić na piechotę. Namawiamy go, aby nazajutrz przeszedł się z nami. Waha się, lecz w końcu nie przyjmuje zaproszenia, ma inne plany.
W Jastrzębiej Górze próbujemy przeczekać deszcz, który jednak nie spada, groźnie wyglądające chmury płyną dalej. Podążamy ich śladem, po drodze - w niepozornie wyglądającej budce - kupując Najlepszy Nadmorski Sernik.
Schodzimy nad Bałtyk przez Lisi Jar, wędrujemy kilka kilometrów po plaży i Wąwozem Rudnik Chłapowski wracamy na klif. Jestem tu po raz czwarty, lecz dopiero dzisiaj udaje nam się odszukać ciąg dalszy niebieskiego szlaku, który klucząc po stokach Wąwozu wyprowadza na malowniczą ścieżkę prowadzącą wzdłuż krawędzi. Widok stąd jest imponujący, warto było zadać sobie ten trud odnalezienia drogi.
Chwilę po godz. 18.00 dzwonię do drzwi znajomej kwatery. Nikt nie otwiera, cóż - nie byliśmy zapowiedziani. Postanawiamy szukać innego lokum, lecz wcześniej pytamy o naszych gospodarzy w sklepie sąsiadującym z ich domem. Ekspedientka twierdzi, że powinni wrócić lada moment, więc czekamy.
Po godzinie mamy dość - robi się ciemno i coraz trudniej będzie znaleźć dach nad głową. Zastanawiamy się nad mechanizmem kierującym naszym postępowaniem - przecież na poprzednich Przechadzkach, w miejscowościach gdzie nie znaliśmy nikogo, sprawnie i szybko znajdowaliśmy nocleg, a tutaj tkwimy pod drzwiami pustej kwatery tylko dlatego, że gospodarze nie są nam obcy. Nie mamy przy tym pewności, że nas przyjmą.
Zbieramy się i w jednym z sąsiednich domów znajdujemy miły pokój. To ostatnia noc na Przechadzce i zarazem pierwsza na nowej kwaterze.

22.09.2007, Władysławowo - Hel, ok. 35 km
Wychodzimy już o godz. 7.00. Jest piękna słoneczna pogoda, ciepło i bezwietrznie. Aż do Kuźnicy nie spotykamy nikogo. W Jastarni Magda kupuje kawałek wędzonego łososia w sklepie najdziwniejszym z dziwnych. Wprost w oknie niskiej przybudówki wychodzącej na chodnik stoi kilka pojemników z rybami, a sprzedaż prowadzona jest przez parapet. W głębi pomieszczenia zauważamy pralkę i prysznic, nietrudno zatem domyślić się, że stragan stoi w łazience...
Wychodząc z Juraty mijamy młodą parę. To niezwykłe, bo pierwsi ludzie, których spotkałem na plaży w Świnoujściu też byli nowożeńcami.
"Ciężki" jest piasek między Juratą, a Helem, z trudnością brniemy przez "zaspy". Bliskość końca drogi powoduje jednak, że szybko zapominamy o wszystkich uciążliwościach. Milkniemy zbliżając się do mety.
O godz. 17.15 Czwarta Przechadzka przechodzi do historii. Siadamy na ławeczce przy wejściu "Hel 65", by po raz ostatni popatrzeć na Bałtyk, pożegnać się z morzem i umówić na następne spotkanie.
Nasza droga dobiegła końca, kończy się lato. Jutro pierwszy dzień jesieni, przed nami następne drogi.

, Kuba Terakowski
, Kuba Terakowski
, Kuba Terakowski
, Kuba Terakowski
, Kuba Terakowski
, Kuba Terakowski
Piechotą ze Świnoujścia na Hel, Kuba Terakowski
, Kuba Terakowski
, Kuba Terakowski
, Kuba Terakowski
, Kuba Terakowski
, Kuba Terakowski
, Kuba Terakowski
, Kuba Terakowski
, Kuba Terakowski
, Kuba Terakowski
, Kuba Terakowski
, Kuba Terakowski
, Kuba Terakowski
, Kuba Terakowski
Avatar użytkownika Kuba Terakowski
Kuba Terakowski
Komentarze 1
2008-08-14
Moje inne podróże

Komentarze

Zostaw swój komentarz

Avatar użytkownika Anna Piernikarczyk
Anna Piernikarczyk
14 sierpień 2008 13:16
Witam !
Kurde, ale wyprawa, super 🙂
Przebieg miejscowości mogłeś dać w planie wycieczki 🙂
Pozdrawiam
Zaczarowane Podróże - dawniej podroze.polskieszlaki.pl
Copyright 2005-2024