17.05.2009.
Po poprzedniej wyprawie przez kilka dni dochodziłem do siebie, więc tę zaplanowałem mniej ambitnie. Z Wałbrzycha, przez wąwóz Książ, do ruin zamku Cisy, a powrót wąwozem Szczawnika.

Na samym początku trasy, przed stromym zejściem na dno wąwozu, trafiłem na ruiny małego zamku. Ruiny, wśród których tak dobrze się siedzi, pozwalając myślom błądzić swobodnie. Albo marzyć: nie tylko o skarbie przez wszystkich przeoczonym (O, tam! W tej na pół zasypanej piwnicy, wystarczy rękę włożyć), ale i o cudnej urody księżniczce śpiącej gdzieś tutaj, czekającej na odnalezienie drogi do jej komnaty... No dobrze, przyznam się: do wnęki włożyłem rękę, a wyciągnąłem pustą butelkę i zeszłoroczne liście, więc komnaty księżniczki już nie szukałem, niech śpi sobie dalej, czeka na młodszego księcia.
Siadłem na kamieniach i patrzyłem: bluszcz, konarem grubości uda Heraklesa, wspinał się na szczyt muru i przykrywał go zieloną, splątaną czapą; na dole, blisko ziemi, dwa buki - bliźniaki oplotły swoimi korzeniowymi ramionami kamień, i rosnąc, uniosły go ponad ziemię, niczym troskliwy pingwin swoje jajo, a daleko, między drzewami, ciemniał masyw Chełmca.

Dalej szlak sprowadził mnie na dno wąwozu, by biec brzegiem górskiego strumienia, zamkniętego z obu stron stromymi ścianami, po których wspinał się las świerkowy. Wysoko nade mną, między drzewami, przez chwilę widziałem niebotyczne z dołu ściany zamku Książ. Wąwóz był cienisty, chłodny, szumiący, urokliwy; wyszedłem z niego już w Świdnicy, a po przejściu paru ulic znowu wszedłem w las.
Zapachy. Na szerokim dukcie leśnym zatrzymuje mnie intensywny, uroczy zapach konwalii; rozglądam się, i widzę ich dużą kępę wśród świerków: między długimi liśćmi bieleją pochylone ku ziemi (dźwigające kropelki zapachów, jakby powiedział Proust) dzwoneczki leśnych kwiatów przywołujących tyle wspomnień z dalekiego czasu. Tam mała polanka wypełniona jest gorącym, letnim zapachem żywicy; sięgam ku zwisającym gałązkom modrzewia - ich nowe, buraczkowe jeszcze, szyszki lepią mi się do rąk, udzielając im cząstki swojego zapachu. Tutaj kusi mnie miodowy zapach kwiatów akacji, poddaję się mu podchodząc i wącham wiszące nisko kiście; zapach miodu okazuje się być tylko wierzchnią nutą, bo głębiej jest inny zapach: świeży, lekko chłodny, orzeźwiający. Oddycham nim aż do zawrotu głowy, a odchodząc dziwię się mojej niewiedzy: ponad pół wieku chodzę po tym świecie, a nie znałem tego zapachu. Jak to możliwe? Zadając sobie to pytanie zawracam, by jeszcze raz nasycić się nim - jakbym chciał nadrobić zaległości tych wszystkich lat.



Ruiny starego, piastowskiego zamku, celu mojej wędrówki, wyrastają na zboczu pagóra niczym drzewa wokół, bo też i minione wieki uczyniły z nich cząstkę przyrody, zacierając granicę między ludzką budowlą, a dziką przyrodą - jakbym zaginione miasto znalazł w tajlandzkiej dżungli. Setki lat i uparte, wszędobylskie życie, upodobniły resztki murów do tych skał ukrytych pod cienką warstwą ziemi, czyniąc je siedliskiem flory: od maleńkich roślinek schowanych w szczelinie między dwoma kamieniami, po spore już drzewa, biorące kawał muru w swoje posiadanie.
Zbudowano... - czytam na tabliczce informacyjnej - zburzono przez wojska husyckie, znowu budowano, i ponownie zrujnowano... Wojska husyckie? A więc wojna o sposób modlitwy do Boga? Gdy usiadłem na kupie kamieni - resztkach muru warowni, wydawało mi się, że usłyszałem krzyki walczących, i tępy, ohydny dźwięk siekiery zagłębiającej się w ludzkie ciało. Po co to wszystko? Kto teraz pamięta, o co wtedy walczono? Jakie znaczenie mają racje, które wtedy były usprawiedliwieniem mordowania się? Rozglądam się wokół. Tuż przy mnie wystaje z ziemi spróchniały pniak drzewa, po którym już i śladu nie ma wśród trawy, a wysoko, na szczycie dwupiętrowego muru, akacja znalazła dla siebie miejsce: czepiwszy się kamieni wieloma swoimi pazurami, strzela w górę na kilkanaście metrów. Przy samej ziemi niebieści się kępa niezapominajek - tak małych, tak kruchych, tak szybko przekwitających, a przecież starszych od tych kamieni - wieczna cząstka przyrody, w swojej mądrości obojętnej na szaleństwa ludzi. W dole, na dnie doliny, błyszczy strumień; wiedziony nieuświadomionym od razu skojarzeniem szukam w nim wodorostów, które mogłyby chwytać bańki powietrza, ale ze swojej wysokości nie widzę ich. Nic to, na swój sposób one tam są, i wierzę, że Proust zrozumiałby mnie.
Rozglądam się wokół. Wiosna. Słysząc piękne dźwięki wiolonczeli z „La primavery” Vivaldiego wstaję i idę.
PS. Zdjęcia mam od Darka, zamieszczam je tutaj za jego uprzejmą zgodą.