20.09.2009.
Gdy po zejściu na dno doliny Łomniczki obejrzałem się, zobaczyłem siedemsetmetrową, monumentalną ścianę ze skośną szramą drogi transportowej. Śnieżka. Dziwna, bo pieszczotliwa nazwa Wielkiej Kapryśnicy.
Kanapki, jabłka, trzy litry napojów, sweter, zapasowe skarpetki, no i oczywiście płaszcz przeciwdeszczowy - wszak wybieram się na szczyt chmurnej i deszczowej góry. Co jeszcze? Palm - bo pamięć mam dobrą, tylko nieco krótką, i tabliczka mlecznej Goplany - jak iść w góry bez czekolady?
Wstałem o 4.30, wypiłem kawę, założyłem swoje stare, rozczłapane traktory, wziąłem torbę i wsiadłem do micry. Czułem radość: po całym lecie nad morzem nareszcie w góry! Byłem już za Jaworem, gdy po lewej zobaczyłem peplos Eos (nie był szafranowy, a tradycyjnie różowy), a przed sobą bajeczne zarysy drzew i wzgórz wyłaniających się z ciemności, ponad niską mgłą świtu. Krótko po ósmej wszedłem na szlak.
Góry nie widziałem aż do kotła nad Małym Stawem, ale gdy wszedłem na jego zwieńczenie, zobaczyłem ją. Minęło zmęczenie nóg, oddech uspokoił się, poczułem niecierpliwość i ekscytację - jak przed pierwszą randką - i jak wtedy irracjonalną tutaj obawę o jej odejście. Przyspieszyłem kroku patrząc na nią. W miarę zbliżania się ku niej rozległą płaszczyzną Równi, góra potężniała. Szczyt wznosił się, a zbocza traciły widoczne z oddali równe, spokojne linie stożka, pokazując zębate występy skał i zwały piargów. Lewym zboczem, od strony Karpacza, łagodnie wznosiła się dróżka dla dostawczych terenówek, opasując szczyt spiralą, a na wprost widziałem zygzakowatą nitkę stromej ścieżki pieszego szlaku. Niebieski, wiodący drogą, wydał mi się zbyt łatwy; Śnieżkę chciałem zdobyć, a nie zwyczajnie na nią wejść, chciałem łapczywie oddychać i czuć mięśnie nóg, chciałem zmęczyć się na jej stoku. Poszedłem na wprost. Góra przyjęła moją daninę pozwalając zdobyć się, a nawet w swojej łaskawości odsłoniła całe oblicze abym mógł podziwiać ją - kapryśnicę otuloną chmurami 300 dni w roku, deszczami i wiatrami odpychającą intruzów. Dzisiaj była rozjaśniona, słoneczna, uśmiechnięta i ciepła.
Czy dla mnie? Tak łatwo w to uwierzyć...
Wielka kotlina jeleniogórska zamknięta górami Wałbrzyskimi, a z drugiej strony szczytu, po czeskiej stronie, niesamowite zbocza kotła polodowcowego, a w lewo i w prawo bezkres Karkonoszy. Przestrzeń, ogrom, dal: ludzie w dolinie Łomniczki byli mniejsi od przysłowiowych mrówek, byli ledwie domysłem rozpoznawalnym tylko po ich mozolnym pełzaniu, a ponad nimi, wyżej i dalej, w niebieskości ginęły odległe i nieznane szczyty. W dali, w biegu wzroku ku odległemu horyzontowi, jest fascynacja i pragnienie, jest moja małość wobec Ziemi i urok naszej planety; pójść tam i zobaczyć nowy daleki horyzont, pójść, by poczuć w sobie nienasycone pragnienie przeżywania i nieuchwytną magię gór.
Kolory: szare piargi pochlapane żółtymi, seledynowymi i metalicznie zielonymi porostami mieszały się z kępami zielonej kosodrzewiny, by niżej dać się zastąpić ciemniejszymi świerkami, wśród których ginęły nitki szlaków i strumieni. Gdy schodziłem, na dnie doliny zobaczyłem inne kolory: małe brzózki w pogodnych kolorach słonecznej jesieni i zielone jarzębiny (przysiągłbym, że kolor ich owoców, podobnie jak kwiatów wrzosów tam rosnących, był czystszy, bardziej nasycony, po prostu piękniejszy), a gdy wszedłem w las, na brzegu ścieżki przywitały mnie liczne muchomory, ślicznie czerwoniutkie wśród szarych pni drzew.
Na czeskim zboczu zobaczyłem oblężony wyciąg krzesełkowy. Nasi sąsiedzi na górę wjeżdżali! Po prostu kupowali ją, płacili parę złotych jak za dziwkę i rozsiadali się w naszej restauracji przy piwie. Zgroza!
Orlej Perci pewnie już nie przejdę, ale wjechać na Granaty, nawet gdyby było można - nie chciałbym.
Właściwie dlaczego nie przejdę?
Gdy opowiadałem o tej wyprawie synowi, powiedział mi, że ktoś znany (nie pamiętam kto to był) zapytany o powód chodzenia w góry, odpowiedział: bo są. W pierwszej chwili pomyślałem, że była to odpowiedź nastawiona na efekt, ale póżniej przyszło mi do głowy, że może po prostu była oznaką niewiedzy i bezradności, że na swój sposób jest najprawdziwsza, bo mieszcząca w sobie wszystkie możliwe powody chodzenia w góry.
Oczywiście nie mogłem też ominąć znanego miejsca na jednej z ulic Karpacza, gdzie występują, opisane w reklamach, anomalie grawitacyjne. Ulica lekko opada, ale gdy zatrzyma się samochód i zwolni hamulec, pojazd jedzie pod górę. Sprawdziłem: faktycznie, powoli, ale jednak jedzie! Nic, tylko czary jakieś, bo w te anom... coś tam, to ja nie wierzę.