bieszczady

, krystyna

Tą wycieczkę planowałam już od dość dawna, 2 lata temu przymierzałam się do zdobycia Tarnicy, ale ulewne deszcze poprzedzające mój ówczesny wypad skutecznie tamtą próbę udaremniły. Mało brakowało, żebym tym razem zrezygnowała z wypadu, jako, że większość serwisów pogodowych zapowiadała ulewne deszcze i burze. Nocleg co prawda był już zarezerwowany w Ustrzykach Górnych, ale wahałam się prawie do końca. Gdyby nie dzieciaki, które nie mogły doczekać się wyjazdu zapewne dałabym sobie spokój i nawet nie wiedziałabym co straciłam. Wyruszyliśmy w poniedziałek w nocy z Dworca w Płaszowie, pociągiem do Tarnowa, tam przesiadka na pociąg do Rzeszowa (pociąg stał przy tym samym peronie, więc nie było problemu z przesiadką). W Rzeszowie następna przesiadka - autobus do Ustrzyk Górnych - bezproblemowa, jako, że dworzec autobusowy jest kilka kroków od dworca PKP. Myślałam, że to koniec przesiadek i dojedziemy na miejsce, niestety okazało się, że czeka nas jeszcze jedna przesiadka, tym razem z autobusu na autobus w Ustrzykach Dolnych. W końcu po kilku godzinach jazdy dotarliśmy na miejsce. Miejscowość niewielka, gospodarz przez telefon wyjaśnił w jaki sposób dojść do kwatery, więc nie było z tym żadneg problemu. Dwa pokoje, co prawda malutkie, ale czyściutkie, świeża pościel, szafa na ubranie, nakastlik, co mi więcej było potrzeba, zresztą co można oczekiwać za kwotę 30 zł za nocleg. Jeśli ktoś bardzo stęskniłby się za telewizorem mógł wziąść pokój z tv, albo skorzystać z odbiornika stojącego w holu. Kuchnia w pełni wyposażona, dwie łazienki. Gospodarze mili i sympatyczni. Pozostałych kilka godzin przeznaczyłam na aklimatyzację w nowym miejscu i zapoznanie się z możliwościami okolicy (czyli sprawdzenie co jest w sklepie i czy można pożywić się w barze, a także sprawdzenie rozkładu jazdy PKS i rozejrzenie się w innych możliwościach dotarcia do Wołosatego i Przełęczy Wyżniańskiej). W domu planowałam co prawda zdobycie Tarnicy już we wtorek, ale po rozmowie z gospodynią, która poradziła mi w pierwszej kolejności łatwiejsze wejście na Połoninę Caryńską zmieniłam zdanie i postąpiłam według jej rady. We wtorek po śniadaniu, ok. godz. 9.00 wyruszyliśmy busikiem, których kilka prawie zawsze stało na parkingu i czekały na turystów (busiki jeżdżą jak uzbiera się kilkoro turystów w kierunku, w którym sobie zażyczą) do Przełęczy Wyżniańskiej. Tam po wykupieniu biletów do BPN wyruszyliśmy na szlak. Pogoda była słoneczna, ale z daleka widać było opary unoszące się nad lasami okolicznych gór. Szlak bardzo dobrze oznaczny, w trudniejszych miejscach poręcze, ktore bardzo pomagają zarówno przy wspinaczce jak i przy schodzeniu (miałam co prawda kijki trackingowe, ale korzystałam również dość dużo z poręczy, zwłaszcza przy schodzeniu, ale o tym za chwilkę). Szlak początkowo wiedzie lasem, potem łąkami, przy czystym powietrzu widoki na pewno są wspaniałe, co dawało się zauważyć pomimo oparów mgły, na tym tapie trasy widocznych jedynie z daleka. Świeciło słoneczko, było bardzo ciepło. Przed następnym etapem trasy można odpocząć, czy też posilić się na ławeczkach ustawionych w cieniu lasu. Potem znów fragment prześladujących mnie schodow. Dość ostre podejście w lesie, potem już połonina. W momencie załamała się pogoda, zaczęło być przeraźliwie zimno. Na szczęście byliśmy zaopatrzeni w ciepłe ubrania (buty też odpowiednie do spacerów po górach) i ta zmiana pogody nie zwarzyła nam humorów. Poszliśmy ścieżką w kierunku Ustrzyk Górnych, Widoczność była bardzo niewielka. Zaledwie kilka metrów. Czasami mgła się przecierała i wtedy można było jedynie przez chwilkę podziwiać uroki okolicy. Po przejściu momentami kamienistej drogi znów zeszliśmy do lini lasu i tam okazało się tak naprawdę jak dobrze zrobiłam biorąc ze sobą kijki. Jeśli ktoś nie ma do nich przekonania niech sam spróbuje schodzenia po błotnistym wydreptanym szlaku. Na pewno doceni ich użyteczność. Moje dzieciaki zjeżdżały chwilami po błocie jak po lodzie przytrzymując się poręczy, albo zatrzymując się na drzewach. Jak wszystko ma swój początek i koniec tak i ta droga miała swoje zakończenie, a ja cieszyłam się, że nie poszłam wtedy na Tarnicę, bo szlak zapewne był równie sliski, a moż nawet bardziej błotnisty. Słonczko znów zaświeciło na dole co zdecydowanie zwiększylo moje zadowolenie. Zdążyliśmy na kwaterę przed burzą, która niestety przyszła po południu i deszcz zalał Bieszczady potokami wody. Wybierałam się w środę na Tarnicę, ale ponieważ jedn z moich synów (11-latek) dość mocno marudził, postanowiłam przełożyć zdobycie tego szczytu na czwartek. W środę natomiast przespacerowaliśmy się szlakiem, a właściwie znaczoną ścieżką spacerową wokół Ustrzyk Górnych. Co prawda jeden z współmieszkanców twierdził, że ścieżka jest dość mocno zarośnięta, ale okazała się możliwa do przejścia. Przebiega ona między innymi wzdłuż rzeczki Wołosatka i poprzez okoliczne łąki. Momentami przecinała szlak do jazdy konno, pozwoliła na zobaczenie piękna otaczającej nas przyrody. Spaer był czystą przyjemnością i cieszę się z tamtego dnia przerwy, jako, że na następny dzień moje dzieciaki uprzedzone, że tym razem nie będzie taryfy ulgowej dość chętnie i bez protestów wyruszyły na największą przygodę tego kilkudniowego wypadu. Jak poprzednio wsiedliśmy do busika, który tym razem zawiózł nas do miejscowości Wołosate, skąd prowadzi najkrótszy szlak na przełęcz pod Tarnicą. Początkowo trasa wiodła przez bagna (mostki pozwalały przejść suchą nogą) , a później troszkę bardziej stromo, ale również z barierkami, których można bylo się przytrzymać. Szlak był suchy, szło się wyśmienicie. Po drodze dość dużo ławeczek, przeznaczonych zapewne dla starszych pielgrzymów, których jest dość dużo, ze względu na to, że Jan Paweł II - nasz papież (wówczas ks. Karol Wojtyła) szedł tą trasą na Tarnicę w 1954 r . W pewnym momencie zauważyłam drzewo, które (przynajmniej w mojej wyobraźni) mogło być zaznaczone przez niedźwiedzia. Niedźwiedzie zaznaczają swoje terytorium zdzierając pazurami korę z drzewa, a w tamtym rejonie podobno można je czasami spotkać. Niepokoiłam się taką możliwością, ale po przejściu tego szlaku podejrzewam, że żaden misiek nie będzie trzymał się okolicy, przez którą przechodzi tak wiele osób. Jest to często uczęszczany szlak, było troszkę ludzi, pomimo tgo, że prawdziwy sezon zaczyna się w zasadzie 1 lipca, gdy przyjeżdżają studenci. Po drodze można się zatrzymać w deszczochronie, dość obszernym, miło byłam zdziwiona brakiem śmieci, ławami i stołami, przy których można usiąść, odpocząć czy po prostu co zjeść. Pogoda była piękna, słoneczna. Szlak suchy, czego jeszcze można chcieć🙂 W Bieszczadach dość wyraźnie jest zaznaczona linia lasu, podobno dość obniżona ze względu na działalność człowieka w porównaniu z innymi górami. Wyszliśmy na otwartą przestrzeń i zobaczyłam wreszcie cel moich marzeń. Krzyż na szczycie Tarnicy. Było do niego wg tablicy na szlaku jeszcze ok. 40 minut, ale z chwili na chwilę byliśmy coraz bliżej. Po dotarciu na przełęcz pod Tarnicą zrobilam sobie kilka minut odpoczynku, a moje dzieciaki popędziły na górę. Swoją drogą zastanawiam się skąd w nich tyle energii🙂 Dołączyłam do nich na szczycie i po raz kolejny poczułam smak spełnionych marzeń, niepowtarzalny smak... Opadły emocje, moje dzieciaki stwierdziły wreszcie, że zgłodniały. Zjedliśmy więc, obowiązkowe zdjęcia i po ok. pół godziny zaczęliśmy schodzić ze szczytu. Widoki były warte każdego wysiłku. Czyste przejrzyste powietrze z każdej strony pozwoliło na podziwianie nawet dalekich gór, zarówno po stronie polskiej, jak i slowackiej czy ukraińskiej. Niektóre osoby poszły szlakiem w kierunku na Bukowe Berdo, większość wracała z powrotem do Wołosatego, ja z dzieciakami poszliśmy w kierunku na Ustrzyki Górne. Weszliśmy na Tarniczkę, potem Szerokim Wierchem szliśmy dalej. Trasa prowadziła cały czas niezalesionym grzbietem. Po raz kolejny okazało się jak bardzo potrafi być zdradliwa pogoda w górach. Właściwie w momencie, bez uprzedzenia rozpętałą się burza. Silny wiatr, mocna ulewa, początkowo nawet grad, do tego pioruny bijące na szczęście nei bezpośrednio wokół nas, ale znakomicie było je słychać mocno podniosły mi adrenalinę. Kazałam dzieciakom (11-latki i 17-latki, na moje szczęście dość rozsądne) - iść do granicy lasu i tam się schronić (oczywiście mieliśmy kurtki, peleryny i ciepłe rzeczy, więc załamani pogody mnie ni przerażało, jedynie martwiły mnie pioruny, przed którymi nie było żadnej możliwośći ukrycia się). ja zdecydowanie szlam wolniej, pomimo kijków nie mam sprawności młodych ludzi🙂 Poza tym jest mnie trochę a nawet więcej jak trochę co też powoduje spowolnienie, jak się nosi tyle tłuszczyku na sobie. Kondycyjnie całkiem nieźle sobie radzę, ale to dlatego, że caly rok ćwiczę (aerobic, pływanie, zajęcia taneczne), zresztą gdyby było inaczej nie wybrałabym się na taką wycieczkę, to jdnak jest prawie 12 km po górach. Burza przesunęła się gdzieś za moje plecy, ale słychać było jej pomruki i zdecydowanie zaczynała robić koło. Nie trwała co prawda zbyt długo, ale deszcz zdążył zmoczyć dość mocno szlak i momentami ciężko było schodzić. Doszlam do lini lasu, dzieciaki były tam dużo wcześniej. Starsi chłopcy poszli dalej sami szybciej, a młodsi ze mną troszkę (a racze dużo wolniej) - mam dwie pary bliźniaków stąd liczba mnoga. Ponieważ zdecydowanie wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały na to, że burza powraca starałam się iść jak najszybciej, w czym po raz kolejny wystawię laurkę kijkom trackingowym, kijki bardzo mi pomogły. Gdy doszliśmy do znaku informującego, że do przystanku PKS jest jeszcze tylko 30 min drogi deszcz znów zaczął padać, a burza zaczęła się przybliżać. Co potrafi adrenalina wie tylko ten, który miał jej podniesiony poziom we krwi. Ostatni odcinek spod punktu poboru opłat do kwatery prowadził asfaltową drogą, w sporej części prowadzącej pod górkę. Dzieci mają więcej energii i sił, a że do tego droga była bardzo mało uczęszczana, prowadziła jedynie do kilku domków jednorodzinnych, a ja widziałam co się dzieje przed mną, kazalam im wię biec do domu, który już był dość blisko. A ja biegłam za nimi. Teraz, gdy piszę te słowa wydaje mi sie to wręcz niewiarygodne, że po takiej trasie udało mi sie jeszcze znalęźć siły na to. Ale strach o dzieci, niepewność, czy starsi dotarli a także zbliżające się odgłosy burzy sprawiły, że w ogóle nie czułam w tamtym momencie zmęczenia, a moje siły wydawały się ogromne. Dotarliśmy na kwaterę, minęło może 5 minut i usłyszeliśmy jak bardzo blisko uderza piorun. odetchnęłam z ulgą, że jesteśmy w bezpiecznym miejscu i nic nam nie grozi. Na kwaterze było kilka interesujących osób mających za sobą duże doświadczenie w górskich wycieczkach i od jednej z nich usłyszałam, że wraz z dzieckim przeżyli burzę w wysokich górach, gdzie nie było się gdzie schronić. Położyli się płasko, bo byli najwyższym punktem w okolicy, pioruny biły blisko, ale na szczęście nikomu się nic nie stało. Jako jeszcze jedno uzupełnienie opowieści o burzy dodam historię, zdarzenie o którym usłyszałam z ust człowieka ze straży granicznej. Podczas burzy, niezbyt bliskiej małżenstwo szło granią (w Bieszczadach wlaśnie) - kobieta nie wyłączyła telefonu komórkowego. Najprawdopodobniej rozmawiała, mąż szedł kilka kroków za nią, sygnał wychodzący czy przychodzący z komórki ściągnął na nią piorun. Zginęła na miejscu, a jej mąż został ciężko ranny. Zastanówcie się więc zanim sięgniecie po telefon w czasie burzy. Wieczór upłynął spokojnie. Ja miałam tylko problemy z nogami, a właściwie ze ścięgnami pod kolanami, zresztą do teraz mam uczucie jakby mi się troszkę przykurczyły. Następngo dnia wyjechaliśmy o 9.25 bezpośrednim autobusem do Krakowa. Nie wydarzyło się nic specjalnego podczas jazdy no może poza jednym drobiazgiem. Na pierwszym przystanku wsiadła do bas kobieta ze straży granicznej i zapytała, czy wszyscy dobrze mówią po polsku. Albo dostali informację, że ktoś przeszedł przez granicę, albo było to związane z rajdem wojskowym po Bieszczadach. Może sprawdzali, czy ktoś sprytnie nie skraca sobie drogi. Ustrzyki pożegnały nas burzą, jak zwykle nieoczekiwaną, a później cały czas jazda w skwarze. Porównując obydwa sposoby podróży, gdybym jeszcze raz miała wybierać między przesiadkami, a jazdą w skwarze w autobusie... sama nie wiem co lepsze. Kolejne marzenie spełnione, emocje za mną. Teraz pora na następną wycieczkę...

, krystyna
, krystyna
, krystyna
, krystyna
, krystyna
, krystyna
, krystyna
, krystyna
, krystyna
, krystyna
, krystyna
, krystyna
, krystyna
, krystyna
, krystyna
, krystyna
, krystyna
, krystyna
, krystyna
, krystyna
, krystyna
, krystyna
, krystyna
, krystyna
, krystyna
, krystyna
, krystyna
, krystyna
, krystyna
, krystyna
, krystyna
, krystyna
, krystyna
, krystyna
, krystyna
, krystyna
, krystyna
, krystyna
, krystyna
, krystyna
, krystyna
, krystyna
, krystyna
, krystyna
, krystyna
, krystyna
, krystyna
, krystyna
, krystyna
, krystyna
, krystyna
, krystyna
, krystyna
, krystyna
Avatar użytkownika krystyna
krystyna
Komentarze 4
2009-06-22
Moje inne podróże

Komentarze

Zostaw swój komentarz

Avatar użytkownika krystyna
krystyna
28 czerwiec 2009 10:44
całe życie powtarzam, że jestem szczęściarą😁 Czasami nawet podwójną ;P
Avatar użytkownika Midorihato
Midorihato
28 czerwiec 2009 10:39
Ostatecznie male dziecko mozna schowac "pod siebie" tak by tworzyc jak najbardziej kulisty ksztalt - wszelkie "szpice" i wystajace przedmioty sa piorułapami.
Tak w Krakowie lalo prawie caly czas - i tak sie Wam udalo!
Avatar użytkownika krystyna
krystyna
28 czerwiec 2009 10:13
Twoje uwagi dotyczące zachowania podczas burzy są jak zwykle bezcenne🙂 Co prawda myślę, że dzieci, zwłaszcza te młodsze trudno byłoby namówić na oddalenie się od rodziców, ale naprawdę warto wiedzieć jak się w takich warunkach zachować. Wiem, że w Małopolsce padało cały czas. Natomiast tam, w Ustrzykach były burze właściwie tylko późnym popołudniem. Szlak na Caryńską był problem tylko na końcowym odcinku w lesie, przed Ustrzykami, natomiast szlak prowadzący przez Tarnicę był prawie zupełnie suchy aż do burzy. Lubię realizować swoje marzenia, ale nie zaryzykowałabym, gdyby były nie do przejścia, dwa lata temu zrezygnowałam, w tym roku na szczęście się udało🙂 Miałam obawy przed wyjazdem w Bieszczady, bo tutaj przecież cały czas lało. Tam na szczęście nie🙂
Avatar użytkownika Midorihato
Midorihato
28 czerwiec 2009 08:10
Tak, telefon podczas burzy nalezy BEZWZGLEDNIE wylaczyc!
Co plaskiego lezenia w terenie otwartym to nie polecam. W przypadku bliskiego uderzenia pioruna pojawia sie tak zwane napiecie krokowe ktore tez potrafi porazic. Powinno sie siedziec w kucki, najlepiej na suchym plecaku lub folii z tworzywa sztucznego, koniecznie ZE ZLACZONYMI KOLANAMI i broda PRZYWARTA DO KOLAN. Takie ulozenie ciala (prawie kuliste) gwarantuje niewielkie zbieranie sie dodatniego ladunku elektrycznego na ciele i prawie nie ma efektu napiecia krokowego poniewaz z gleba jestesmy polaczeni w jednym punkcie.
Druga zasada mowi ze nie wolno wtedy przebywac w grupie - miedzy poszczegolnymi osobami powinno zachowac sie odleglosc co najmniej 15 metrow. Jesli jedna osoba zostanie uderzona piorunem to pozostale moga udzielic pierwszej pomocy i wezwac ratunek.
Jakdo tej pory przezylem dwie burze w Tatrach - obie na szczescie ponizej granicy lasu. Ale adrenalina jest!!!
Gratuluje samozaparcia w tej wyprawie - bo przy takiej pogodzie pchanie sie w blotniste Bieszczady to spory wyczyn. Sam w ubieglym roku szedlem z Halicza do Wolosatego w ulewnym deszczu, to do tej pory pamietam kazdy sczegol tej drogi przez meke :-)

[i]Ostatnio edytowany: 2009-06-28 08:14[/i]
Zaczarowane Podróże - dawniej podroze.polskieszlaki.pl
Copyright 2005-2024