Planowany już w lipcu wyjazd na zawody Pucharu Świata w Skokach Narciarskich wreszcie doszedł do skutku. Pogoda nieco pokrzyżowała moje plany jeśli chodzi o górską część tej wyprawy...trzeci stopień zagrożenia lawinowego wymuszał ostrożniejszy dobór tras. Szlak na Morskie Oko był zamknięty. Zadymka śnieżna na Kasprowym Wierchu. Po analizie z pracownikami Tatrzańskiego Parku Narodowego jeszcze kilku opcji, ostatecznie pierwszego dnia padło na Dolinę Strążyską. Przedłużenie trasy i odbicie do Doliny Małej Łąki nie było możliwe z uwagi na nieprzetarty szlak, kilkanaście metrów na tej ścieżce w śniegu po kolana skutecznie ochłodziło mój upór🙂 Dojście do Sarniej Skałki z kolei dosyć mocno oblodzone - nakładki antypoślizgowe na buty według relacji przygodnych piechurów były niewystarczające, więc wycieczkę zakończyliśmy pod Wodospadem Siklawica. Po krótkim przystanku w Herbaciarni, ruszyliśmy w drogę powrotną by skierować swe kroki w kierunku Gubałówki. Dzień był jeszcze młody, więc szkoda było go nie wykorzystać. Na Polanie Szymoszkowej przywitało Nas słoneczko, a śnieg przestał sypać. Piękna panorama na Tatry to duży atut tego miejsca. Potem jeszcze torcik, szampan, życzenia...i szybkie zerknięcie przed snem na widoczność prognozowaną dnia następnego - zapowiadało się pięknie.
Kolejnego dnia tuż po przebudzeniu rzut oka na kamery na Kasprowym Wierchu i już wiedziałam, że nie może mnie tam dziś zabraknąć. Czyste niebo, słonecznie, co prawda temperatura minus 14 stopni...a o 12:30 (dodam, że konkurs zaczynał się o 16:00; bramki otwierali o 13:00 a na 15:00 była przewidziana seria próbna) trzeba było się zameldować pod Wielką Krokwią by zająć dobre miejsca na zawodu Pucharu Świata w Skokach Narciarskich (konkurs drużynowy)...ale kto nie da rady jak ja🙂 Bilety na zawody w plecak...na wypadek gdybym nie zdążyła po nie wrócić, trzy warstwy odżieży na siebie i w drogę. Wjechałam wcześniej niż godzina na którą miałam wykupiony bilet, zjechałam pózniej, półgodzinna przerwa na obiadek w barze i prosto na skocznię. Kilkanaście godzin na dworze praktycznie non stop. Zimno zaczęłam w zasadzie dopiero odczuwać po pierwszej serii skoków. Teraz co prawda leżę i się kuruję od kilku dni...ale tłumaczę sobie, że to przecież nie wina wyjazdu bo w Zakopanem czułam się świetnie, podczas podróży powrotnej też🙂 A wracając do konkursu kto oglądał ten wie, że się działo. Tym którzy nie śledzą zmagań skoczków, śpieszę donieść, że był upadek, rekordy, dyskwalifikacja i trzeci stopień podium dla Naszej drużyny. Publiczność jak zwykle stanęła na wysokości zadania i zapełniła trybuny do ostatniego miejsca.

Dzień następny to konkurs indywidualny. Po sobotniej eskapadzie, przy temperaturze może nieco wyższej ale nadal utrzymującej się w okolicy minus 10 stopni, nie udało mi się nikogo namówić na kolejne górskie wycieczki i skończyło się na dłuższym leniuchowaniu i wizycie przed zawodami w lodowym labiryncie i zamku zlokalizowanym tuż przy Wielkiej Krokwi. Znalezienie wyjścia zajęło nieco więcej czasu niż się spodziewałam, więc w kolejkę pod skocznią ustawiliśmy się trochę pózniej aniżeli dnia poprzedniego, ale udało się zająć równie dobre miejsca. Kibice niestety w niedzielę podczas konkursu indywidualnego nie doczekali się sukcesu biało-czerwonych. Po próbie Kamila Stocha, który odpadł w pierwszej serii, zrobiło się cicho na Wielkiej Krokwi... Ostatni raz żadnego Polaka w czołowej dziesiątce nie było w 2009 r. Ale tak to czasem bywa, że kiedy się chce najbardziej to nie wychodzi. Jednak już wczoraj Nasz Orzeł - pomimo choroby - ustanowił fenomenalny rekord skoczni w Sapporo skacząc na odległość 148,5 m i stanął znowu na podium.





















































