W niedzielę rano, po śniadanku, pojechaliśmy do Interlaken, do kościoła. Ponieważ ani ja, ani mąż nie znamy niemieckiego, siedzieliśmy jak na „tureckim kazaniu”, a właściwiej byłoby to określić „jak na niemieckim kazaniu”. Potem wróciliśmy na kamping i zrobiliśmy obiadek – ziemniaczki, jajka i mizeria. Był to jedyny przyrządzony przeze mnie obiad w czasie tego urlopu.
Niedzielne popołudnie, ciepłe i słoneczne, wykorzystaliśmy na wędrówkę do jaskini świętego Beatusa. Początkowo trasa biegnie wzdłuż Thunersee i można podziwiać jego czyste, szmaragdowe wody. Od przystani statków Beatenbucht szlak skręca i pnie się pod górę przez las. Dochodzimy do szosy i idąc nią przechodzimy przez wykute w skale tunele. Potem droga prowadzi w górę stromego zbocza, na którym gdzieś wysoko jest wejście do jaskini. Przy trasie jest muzeum, a ścieżka biegnąca zakosami przekracza kilkakrotnie spływające z góry kaskady wody. Podchodzimy powoli, na zwiedzanie jaskini jest już i tak za późno. Zresztą nastawiliśmy się głównie na obejrzenie pustelni „przyklejonej” do skalnej ściany. Obecnie mieści się tu niewielka restauracja.

Legenda mówi, że jaskinię obrał sobie za schronienie święty Beatus – pierwszy apostoł Szwajcarii. Zanim jednak w niej zamieszkał, musiał pokonać smoka.
Miejsce jest bardzo urokliwe, aż nie chciało nam się wracać.

Na drogę powrotną wybraliśmy inny szlak, wiodący mniej stromo niż podejście, przez las, do szosy. Dalej tak jak przyszliśmy – w dół do jeziora i wzdłuż niego do tymczasowego domciu. Pogoda zaczęła się psuć, chmury zasnuły niebo i wracając już nie było widoczności. Tym bardziej cieszyliśmy się, że udało nam się wykorzystać ten dzień i teraz możemy snuć wspomnienia, oglądając kolorowe fotki…

















































