Wszystko zaczęło się - jak zwykle – od marzeń. Nie wiadomo, czy na nich by się nie skończyło gdyby nie szalony pomysł córki. Postanowiła na sześćdziesiąte urodziny zafundować tatusiowi wyjazd do wymarzonej Szwajcarii. Syn się dołożył, dzieci zarezerwowały i opłaciły nam przelot i noclegi, reszta atrakcji we własnym zakresie. Takim to sposobem spędziliśmy cudowny urlop.
Dzień pierwszy to mnóstwo przeżyć, przede wszystkim pierwsza w życiu podróż samolotem. Nie było strachu, tylko ciekawość (no, może trochę, mam chorobę lokomocyjną i nie wiedziałam jak z tym jest w samolocie). Było super, lecieliśmy z Gdańska przez Warszawę przed 10 rano byliśmy już na lotnisku w Zurychu. Wystarczyło zjechać ruchomymi schodami, żeby znaleźć się na stacji kolejowej i wyruszyć po przygodę…

Teraz będzie o bilecie. Jeszcze w Polsce kupiliśmy cudowny bilet, wypatrzony podczas godzin spędzonych w Internecie na planowaniu wycieczek. Bilet nazywa się Swiss Pass i są jego różne warianty. My wybraliśmy Swiss Flexi Pass. Jest to bilet na przejazdy bez ograniczeń koleją, autobusami i statkami na terenie całej Szwajcarii. W zależności od ceny kilka dni jest zupełnie darmowych, w pozostałe jest 50% zniżki. Zniżka jest również na kolejki górskie różnego rodzaju. My mieliśmy cztery dni bezpłatne, wykorzystaliśmy je na te najdroższe wyprawy. Wystarczy wpisać datę na bilecie i już można dowolnie w tym dniu podróżować. Dodam, że w tym dniu także wejścia do wielu zamków i muzeów są bezpłatne. Za bilet zapłaciliśmy 940 zł - i tu mieliśmy podwójne szczęście, bo trafiliśmy na promocję 2 w cenie jednego, to znaczy jeden bilet w normalnej cenie, a druga osoba towarzysząca za darmo. Bilety imienne oczywiście, przysłane ze szwajcarskiej ambasady wraz z mapą i całym pakietem przewodników. W sumie zaoszczędziliśmy na przejazdach około trzy i pół tysiąca złotych.
Komunikacja. Koleje szwajcarskie przysłowiowo punktualne, połączenia zintegrowane idealnie – pociągi, autobusy pocztowe (wszędzie tam, gdzie nie dociera kolej) i statki. Wszystko w jednym miejscu, przesiadka zajmuje kilka minut. Częstotliwość kursowania pociągów taka, że nawet w godzinach szczytu nigdy nie staliśmy. O kolejkach górskich będzie w następnych częściach.

Ceny. No, tutaj nie jest tak różowo. W pierwszym dniu przeliczaliśmy wszystko na złotówki, ale jak nam wyszło, że jemy chleb za 10 zł z masłem za 15 i zagryzamy wędlinką lub serem w cenie około stówki za kilogram, to zaczęliśmy nazywać franki złotówkami. Z kieszeni wprawdzie ubywało tyle samo, ale mieliśmy taki „komforcik psychiczny” – bo przecież lepiej zjeść lody za 10 zł niż za 10 franków 🙂)). Zakupy robiliśmy w sieci supermarketów COOP lub MIGROS, nazywaliśmy je Biedronką.
Noclegi mieliśmy zarezerwowane w EUROCAMPACH. Pierwsze kilka dni na MANOR FARM w Neuhaus. Komfortowy domek z tarasem, salonem, trzema sypialniami, kuchnią, łazienką oraz osobną toaletą. Wyposażenie lepsze niż w niejednym pensjonacie – lodówka , kuchenka z piekarnikiem, mikrofalówka, cały zestaw naczyń kuchennych, a przed domkiem grill i leżaki. Do tego darmowy przejazd autobusem lub statkiem do Interlaken w czasie całego pobytu. Druga część urlopu na kampingu JUNGFRAU w Lauterbrunnen. Standard wszędzie taki sam, EUROCAMPY mają swoje domki w całej Europie (no, prawie), gorąco polecam wszystkim – niedrogo i bardzo wygodnie.



Wracając do relacji - pociągiem "płynącym" dosłownie bezszmerowo po szynach dotarliśmy z jedną przesiadka do Interlaken West, a stąd autobusem na kamping. Pierwszy dzień urlopu spędziliśmy na poznawaniu okolicy, robieniu zakupów spożywczych i napawaniu się widokami. A było czym, bo kamping położony nad jeziorem o szmaragdowej barwie, otoczony górami, a niedalekie Interlaken do którego pojechaliśmy po zakupy bardzo nam się podobało.















































