Marcowy Albion - pierwsza połowa - Kornwalia

24.03.2011 - kopalnia muszli, Anna Siemomysła
Miniaturowa mapa z zaznaczeniem

2 lata temu spędziliśmy 2 marcowe tygodnie w Londynie. Przylecieliśmy samolotem, zadekowaliśmy się u brata na Isleworth i przez 14 dni biegaliśmy po mieście od zabytku do zabytku, starając się zdążyć pomiędzy porannym a popołudniowym szczytem w metrze bynajmniej nie ze względu na ścisk, ale na różnicę w cenie przejazdów…

Co nas wtedy urzekło to fakt, że Polskę opuszczaliśmy jeszcze zimą, ale w Anglii wylądowaliśmy wiosną. Wbrew zapowiedziom krytykantów pomysłu na marcowy wyjazd nie padało, ale świeciło i zachwycało bogactwem kwitnących drzew, krzewów i kwiatów.

25.03.2011 - wybrzeże w Land/'s End , Anna Siemomysła
25.03.2011 - wybrzeże w Land/'s End , Anna Siemomysła

Dlatego kiedy nieśmiało narodził się w nas plan powrotu na wyspę od razu celowaliśmy w marzec. Tyle że tym razem postanowiliśmy wypuścić się poza Londyn. Tylko jak? Wypożyczyć auto na miejscu? Liczyć na komunikację lokalną? Pojechać w jedno miejsce i zażywać turystyki pieszej? Zdecydowanie żaden z tych pomysłów nam nie odpowiadał, po prostu oboje mielismy ochotę na kolejny objazd naszym ulubieńcem – LR Discovery I. Ogromną radość nam sprawia jego dość hałaśliwy, może niezbyt szybki, ale dostojny sposób pokonywania kilometrów. Jakby nie było, z takim założeniem kupowaliśmy go półtora roku przed tym wyjazdem – będziemy nim zwiedzać świat. To że dzięki naszym landkliniczno-satowskim przyjaciołom odkryliśmy także radość taplania się nim w błocie i pokonywania terenów zwykłym pojazdom niedostępnych, to nie znaczy że nie lubimy wykorzystywać go zgodnie z pierwotnymi planami.

Najpierw oczywiście wyznaczyliśmy cel pozalondyńskiego zwiedzania. Jako, że jesteśmy nadzwyczaj zgodnym małżeństwem 😉 nie było na ten temat żadnej dyskusji. W tej chwili nawet nie pamiętamy kto, tuż po powrocie z objazdu Bałtyku, pierwszy rzucił hasło Kornwalia. Jej sama nazwa brzmiąca tak śpiewnie i dziko mocno działa na moją wyobraźnię, a gdy dodać do tego bogatą historię i obecność jej pozostałości na każdym kroku, a także, fakt że będąc w sumie niedużym półwyspem obfituje w hołubione przez Romka porty, to czy można było się po nas spodziewać innego wyboru?

24.03.2011 - Fort św. Katarzyny, Anna Siemomysła
24.03.2011 - Fort św. Katarzyny, Anna Siemomysła

Teraz nadszedł czas na kolejny krok – znalezienie współuczestników podróży. Pierwszą ofiarą oczywiście został mój brat – miał już wprawkę tego co potrafimy  na wyjazdach, podczas podbijania Twierdzy Josefov w Czechach. Kolejnymi nasi przyjaciele – Ania i Piotr, z którymi już kilkakrotnie usiłowaliśmy gdzieś się wybrać i ciągle coś stawało na przeszkodzie. Pawłowi zadaliśmy zadanie znalezienia nam noclegu w Kornwalii na mniej więcej tydzień, gdyż resztę czasu postanowiliśmy spędzić w Londynie, (my zamierzaliśmy dooglądać kilka rzeczy, na które uprzednio nie starczyło czasu a Ania z Piotrem musieli wszak zaliczyć gwoździe londyńskiego programu) a sami zabraliśmy się za szczegółowy plan. Korwalia to miejsce narodzin Króla Artura, zamki, strome, dzikie wybrzeża, latarnie morskie, porty no i XIX-wieczne kopalnie.

Oczywiście nabycie mapy i przewodnika, a także pożyczenie angielskiego przewodnika od żony Pawła kolegi nie wystarczyło – sporo dowiedzieliśmy się z internetu, Romek posunął się nawet do tego, że znając już miejsce naszego noclegu oglądał okolicę na satelitarnych zdjęciach google map i co chwilę wydawał okrzyki typu – „o to jest ciekawe”.

25.03.2011- Kopalnia w Galver Carn, Anna Siemomysła
24.03.2011 - widok na St Mawes, Anna Siemomysła
25.03.2011 - Penzance, Anna Siemomysła

I oto jest 18 marca – ostatni dzień przed wyjazdem…

Auto sprawdzone, częściowo zapakowane, rzeczy Ani i Piotrka przywiezione do nas, rodziny pożegnane, ojcowie obchodzący akurat w ten weekend imieniny i urodziny obdarowani i wyściskani, kotlety na dwa dni podróży usmażone.

24.03.2011 - Fort św. Katarzyny, Anna Siemomysła
24.03.2011 - Fort św. Katarzyny, Anna Siemomysła

Nie możemy zasnąć, a przynajmniej ja nie mogę, tak mi się wydaje, aż do chwili ciemnej jeszcze gdy budzę się tuż przed budzikiem. Dzwoni i możemy zaczynać kolejną przygodę.

Towarzysze podróży przybywają punktualnie, ostatnie głaśnięcie kota (oj ma ona z nami, w domu nie możemy usiedzieć) i do wozu!

25.03.2011 - spacer na wybrzeże, Anna Siemomysła
25.03.2011 - spacer na wybrzeże, Anna Siemomysła

A tu niespodzianka – auto trzeba odśnieżyć! Czyżby miało być jak 2 lata temu? Oby!

19.03.2011 – Dzień Pierwszy (sobota) – Gliwice – Emmerich – 1046km

24.03.2011 - Falmouth, Anna Siemomysła
25.03.2011 - Penzance, Anna Siemomysła
24.03.2011 - krzyż pod kościołem św. Fimbarrusa, Anna Siemomysła

            Wyruszamy o godzinie 6:30 w bojowych nastrojach. Piotr rozpracowuje zakupioną specjalnie na tę okazję kamerkę, filmując nasze osoby z krótkim wprowadzeniem. Ja prawie natychmiast rozpakowuję śniadanko – w domu nie mogłam nic przełknąć. Kierujemy się autostradą A4 na przejście w Zgorzelcu. Tuż przed granicą tankujemy – z przywyczajenia, że niby u nas taniej. Im dalej na zachód tym poprawa pogody staje się wyraźniejsza. Od Wrocławia nie widzimy już śniegu, a 50 km przed Dreznem dopada nas słonko. Plan zakłada podróż autostradami przez Drezno, Lipsk, Kassel, Paderborn i Dortmund do Emmerich na granicy niemiecko-holenderskiej, gdzie mieszka Ani przyjaciel, który zdeklarował chęć przenocowania nas w podróży. Pierwszy i ostatni postój w Niemczech przed dotarciem  na nocleg, robimy na parkingu za Halle, delektujemy się całkiem czystą toaletą i pełnym słońcem. Potem już prosto na Emmerich. Romek oczywiście cały czas za kierownicą, ja już wiem, że nikt nie dostanie jego kółka do rąk. Niemcy obfitują w wiatraki, zdają się one wykonywać jakiś powolny erotyczny taniec łapiąc wiatr. Widzimy też pola paneli słonecznych – zdecydowanie wierzą tu w zieloną energię. Droga szeroka, trzeba powiedzieć, że pędzimy – prawie nie schodzimy poniżej 110 km na godzinę. Tyle, że ciągle wspinamy się na jakieś wzgórze, żeby za chwilę z niego zjechać i znów podjąć wspinaczkę. LR chyba nie jest zachwycony.

            Do Emmerich docieramy około godziny 18 powierzając po raz pierwszy w naszym życiu doporowadzenie się na miejsce Krzysiowi H. z nawigacji, pożyczonej przez Romka. Szczerze mówiąc nie potrafię zaufać tej maszynie – cały czas sprawdzam czy aby mówi prawdę, konsultując się z mapą, a jeśli brak mi mapy jestem podenerwowana. Ciężka jest dola pilota w dzisiejszych czasach 😉

25.03.2011 - Men-An-Tol, Anna Siemomysła
25.03.2011 - Men-An-Tol, Anna Siemomysła

            Na początek okazuje się, że źle zaparkowaliśmy – grozi nam 50 euro mandatu, gdyż stoimy niezgodnie z kierunkiem ruchu – trzeba szybko odwrócić auto po to, żeby jutro rano znów manewrować przy wyjeździe. Dziwni ci Niemcy…

            Gospodarze witają nas kawką, piwkiem EB (jak dawno nie widzieliśmy go u nas) i propozycją spaceru. Zrobimy zakupy, a przy okazji obejrzymy miasteczko. Dużo tu Polaków, mieszkają w Niemczech i jeżdżą do Holandii do pracy. Emmerich jest ładne – czyste, jasne, z wąskimi ulicami z kostki i centralnym pasażem zamkniętym dla ruchu samochodowego. A do tego jest rzeka – Ren, nad którą podziwiamy zachód słońca i wielki, ogromny, gigantyczny księżyc, wściekle żółty i wiszący tak nisko jakby zaraz miał spaść. Przypominam sobie, co dziś, jeszcze w Polsce, słyszałam w radio – oto mamy dziś największą pełnię od 18 lat, jako, ze księżyc znajduje się właśnie w najbliższym Ziemii punkcie swojej wędrówki po naszym niebie. Oczywiście nie zabrałam ze sobą statywu do aparatu i zdjęcia zupełnie mi nie wychodzą. Po powrocie zjadamy gołąbki przygotowane przez gospodynię – pycha! Przy okazji zapamiętuję dobrą radę – robimy je z włoskiej kapusty nie z białej – jest miększa i dzięki temu łatwiejsza w przygotowaniu. A potem ja i Romek idziemy spać – kierowca zwłaszcza musi być wyspany, a ja też nie powinnam jutro zasypiać na swoim fotelu pilota. Reszta towarzystwa wspomina jeszcze długo szczenięce czasy.

24.03.02011 - Pendennis Castle, Anna Siemomysła
24.03.02011 - Pendennis Castle, Anna Siemomysła

20.03.2011 – Dzień Drugi (niedziela) – Emmerich – Dunkierka – Dover – Londyn – 374+208 km

            Pobudka zaplanowana na dziś jest dość traumatyczna – 4:45… ale strach przed spóźnieniem się na prom nas goni, mimo świadomości, że zawsze możemy popłynąć następnym. Poranna kawa podana przez gospodarza i przygotowanie posiłku na drogę (ech te subtelne kromeczki krojone przez Piotra), a także pożegnania i zabiegi higieniczne zajmują nam czas do 5:45. Startujemy dalej. Zatrzymujemy się na stacji benzynowej w Holandii, gdy tylko trafiamy na otwartą – okazuje się, że tu nie mają potrzeby posiadania stacji otwartych bladym świtem w niedzielę. Diesel kosztuje 1,40 euro, ja oglądam oczywiście mapy drogowe Holandii i Belgii, ale w końcu nie kupujemy – to króciutki odcinek i raczej nie powinno być problemu z oznakowaniem drogi na Dunkierkę, Krzyś chyba sobie poradzi…

25.03.2011 - Penzance, Anna Siemomysła
24.03.2011 - Fowey, Anna Siemomysła
25.03.2011 - Men-An-Tol, Anna Siemomysła

            Holandia jest płaska i raczej brzydka tak z drogi, w polu widzenia nie znajdujemy ani tulipanów (może za wcześnie?) ani zbyt wielu wiatraków. Zbyt wielu oznacza w tym momencie, że widzimy jeden i to z daleka. Wjazdu do Belgii prawie nie zauważamy. Wypatrujemy po prostu oznaczeń na Dunkierkę. Na miejscu jesteśmy o 10:15. Oczywiście za wcześnie (prom odpływa o 12), ale nie o tyle, żeby trzeba się było wstydzić wczesnego wstawania. Terminal promowy w Dunkierce, leży z daleka od czegokolwiek i niewiele jest tu do obejrzenia. Po przejechaniu wszelkich kontroli – pani od biletów, pani, która wypuszcza nas z Francji, pani która wpuszcza nas już do Anglii, przyglądamy się jak wyglądają promy   za kratami. A potem już następuje ten moment – wjeżdżamy, parkujemy (przy okazji widzimy, że jest na tyle pusto, że faktycznie nie byłoby problemu z zakupem biletu bezpośrednio przed wjazdem) i od razu szukamy pokładu, z którego będziemy mogli podziwiać białe klify Dover, gdy już do nich dopłyniemy. Na razie obserwujemy bezrobotne żurawie portowe i nabrzeże, od którego odbijamy. Mimo wczesnego wstawania, jesteśmy tak podekscytowani, że nie zasypiamy na miejscach przy stoliczku jak wielu innych pasażerów. Oglądam w sklepiku naklejki na światła, które powinniśmy nabyć, alby nie oślepiać kierowców jadących z naprzeciwka na angielskich drogach, jednak nie kupuję – po pierwsze w Anglii nie ma obowiązku jazdy na światłach w dzień, a w dużych, oświetlonych miastach nawet w nocy, a po drugie w razie czego zabrałam czarną folię samoprzylepną, to sami coś spreparujemy na podstawie rysunku, który przysłał nam landkliniczny kolega Browar. Sporo czasu, mimo silnego wiatru i chłodu, a także dość gęstej mgły, spędzamy na otwartym pokładzie, taka podróż to dla nas wszak atrakcja. W końcu schodzimy na dół i znajdujemy dobry puknt widokowy na dziobie. Czekamy i czekamy. Paweł przysyła smsy z zapytaniami czy już widzimy klify, a tu ciągle nic i nic. Jesteśmy już lekko poirytowani – ileż może płynąć ten prom, to już 2 i pół godziny! Tymczasem większość pasażerów tłoczy się na prawej burcie… no cóż – oni nie przegapili wejścia do portu jak my, którzy po prostu usiedliśmy nie z tej strony co trzeba! Ledwie zdążamy zerknąć i już trzeba schodzić do auta. Nie da się ukryć, że trzeba nam gratulować spostrzegawczości…

            Zjazd z promu stanowi dla nas wyzwanie – jak się odnaleźć po lewej stronie drogi?  Na samym początku wjeżdżamy pod zakaz… a zaraz potem skręcamy nie w tą stronę, w którą chcieliśmy i do Londynu jedziemy przez Cantenbury a nie przez Folkestone jak planowaliśmy. Krzyś zachowuje się dziwnie – co chwilę każe nam zjeżdżać i wjeżdżać na autostradę. Teraz jednak mam już całkiem porządną mapę Beddekera i nie pozwalam mu nas nabierać. Nieco niepokoję się faktem, iż nie mamy planu Londynu zawierającego coś więcej niż 2 środkowe strefy (okazał się być nie do dostania w naszej okolicy), ale jakoś przecież sobie poradzimy. Z promu zjechaliśmy przed 15 naszego czasu, zatem przed 14 brytyjskiego, jako że na promie staliśmy się posiadaczami dodatkowej godziny. Jazda do Londynu zajmuje nam około 3 godzin. Przed 18 jesteśmy już w pobliżu Actonu – dzielnicy, w której mieszka od 2 dni Paweł. Rozpoznajemy wieżę Kew Bridge Steam Museum, stację metra Osterley, z której startowaliśmy codziennie podczas poprzedniej wizyty w Londynie i zaczynamy się czuć jak w domu. Tyle że nie mamy planu miasta… Notatki poczynione przeze mnie w domu przy pomocy googla i Krzyś zupełnie się ze sobą nie zgadzają. Krążymy, krążymy, Paweł pisze, dzwoni, telefon się rozładowuje, a my nadal nie wiemy gdzie jesteśmy. Wiemy tylko że jesteśmy bardzo blisko – już w okolicy, której ogólny plan wydrukowałam, jednak nie potrafimy sobie poradzić ze względu na jego niedokładność. Ogarnia nas złość i desperacja. Paweł każe nam szukać centrum handlowego. Ja postanawiam poprosić o pomoc pierwszych spotkanych policjantów. Zatrzymujemy się pod pubem i dzwonimy do Pawła po raz ostatni. Nazwa pubu nic zdenerwowanemu Pawłowi nie mówi, ja jednak wpadam na pomysł i każę mu po prostu iść na actońską High Street – sama postanawiam znaleźć ją na piechotę. Spotykamy się wpół drogi i okazuje się, że byliśmy bardzo blisko sukcesu zataczając coraz mniejsze kręgi wokół celu. Tym samym planowany na pół godziny przejazd przez Londyn zajął nam trzy razy więcej czasu.

24.03.2011 - Pendennis Castle, Anna Siemomysła
24.03.2011 - Pendennis Castle, Anna Siemomysła

Londyńska A-Z-ka (szczegółowy plan w formie książkowej) to największy skarb jaki sobie stąd przywieziemy!

Po zaparkowaniu w ciasnej zatoce pod samymi drzwiami do Pawłowej kamienicy idziemy z bagażami na górę i zostajemy w drzwiach lekko skonsternowani. Kawalerka po londyńsku… 16m² na wszystko – czy my i nasze bagaże się tu zmieścimy? Zwłaszcza na noc? Nie dziwię się teraz, że Paweł z niepokojem pytał czy Ania i Piotrek będą mieli w Londynie nocleg…

, Anna Siemomysła
, Anna Siemomysła

Dodam tutaj, że w Pawłowej dzielnicy w weekendy dozwolone jest parkowanie, oczywiście tam gdzie nie ma podwójnej żółtej linii przy chodniku. Podobnie jak przed 9 i po 17 w dni robocze. Jednak w pozostałym czasie wolno parkować jedynie posiadaczom kart zdrapek zakupionych w urzędzie dzielnicy, a sprzedawanych jedynie mieszkańcom. Jako że Paweł ze względu na świeżą przeprowadzkę nie zdążył załatwić takowych dla nas, parkowanie musieliśmy rozwiązać inaczej.

W Pawłowej lodówce zgodnie z obietnicą czeka na nas schłodzony Guinness – wiem, że takiego samego można dostać w Polsce, ale jednak ten jest pity już w Londynie. Szybki prysznic i Paweł zabiera nas na obiad do pubu sieci Wetherspoon „The Red Lion and Pineapple”. Tam przede wszystkim zamawiamy zimniutkiego Guinnessa prosto z kija – jakiego powinno się pić. Romkowi mija całe zmęczenie, a mnie złość na Krzysia, który informował nas, że jesteśmy na miejscu gdy zdecydowanie na nim nie byliśmy. Zjadamy po średnio wysmażonym steku i porcji grubaśnych frytek a do tego kilka liści sałaty i pomidorki koktajlowe, żeby nie było aż tak niezdrowo. Przychodzi kolega Pawła z pracy Imran, a później jego żona Gaynor. Mamy dla nich suszone śliwki w czekoladzie – polski przysmak, który bardzo przypadł im do gustu. Piwo znacznie ułatwia przestawienie się na obcy język. Opowiadamy o przygodach z nawigacją i o planach na Kornwalię. Dziękujemy za pożyczenie przewodnika. Przy okazji Gaynor uświadamia nam, że Tintagel powinniśmy wymawiać przez „dż”, a nie przez „g”, choć (może z uprzejmości) zgadza się z nami że przez „g” po prostu brzmi lepiej… Ponadto poleca nam kilka miejsc, a jako twórczyni strony o tematyce turystycznej na pewno wie co mówi, więc staramy się zapamiętać nazwy, które wymienia.

24.03.2011 - Fowey, Anna Siemomysła
25.03.2011 - przykład kornijskiej drogi :), Anna Siemomysła
24.03.2011 - Pendennis Castle, Anna Siemomysła

W pubie akurat rozpoczął się festiwal ale i ciderów, więc można pokosztować specyfików różnych mikrobrowarów o dziwnych nazwach. Imran znajduje piwo Comfortably Numb i obaj z Pawłem ekscytują się tym jak dzieci, co wszystkich wprowadza w dobry humor.

Żegnamy się jakoś chyba po 10, a może przed 11? Zastanawiam się jak powinnam się zachować – Anglicy raczej nie żegnają się uściskiem dłoni, jednak Imran przerywa moje wahania pierwszy wyciągając dłoń.

24.03.2011 - Restormel Castle, Anna Siemomysła
24.03.2011 - Restormel Castle, Anna Siemomysła

Po powrocie do Pawła pakujemy się na jutro i układamy z niemałym wysiłkiem puzzle z bagaży, materacy i karimat (Paweł jeszcze nie ma łóżka), tak aby wszyscy się zmieścili – nie ma mowy o przemieszczaniu się – jesteśmy szczelnie wpasowani pomiędzy meble i ściany. Zasypiamy jednak w błogostanie na fali radości z drobnego zwycięstwa jakim był przejazd po lewej stronie drogi z Dover.

21.03.2011 – Dzień Trzeci (poniedziałek) – Londyn – Stonehenge – South Cadbury – Glastonbury – Lanivet – 427km

25.03.2011 - Chun Castle, Anna Siemomysła
25.03.2011 - Chun Castle, Anna Siemomysła

            Kolejna pobudka na budzik – ale wiadomo, kto rano wstaje… temu Land Rover! 😉

Pakujemy autko i ruszamy, o 8:30 jesteśmy już na autostradzie M3, zatem droga od Pawła zajęła nam 40 minut, w porannym ścisku.

24.03.2011 - wieża artyleryjska z czasów Tudorów, Anna Siemomysła
24.03.2011 - Restormel Castle, Anna Siemomysła
25.03.2011 - Chun Castle, Anna Siemomysła

            Nasz kierunek to Salisbury, zanim do niego dojedziemy musimy zjechać na drogę nr 303 w kierunku Exeter. Pierwszym celem na naszej drodze jawi się tajemniczy kamienny krąg zwany Stonehenge. Powstał około 3000 lat przed Chrystusem, przetrwał do naszych czasów, a czemu służył dziś do końca nie wiadomo. Wiadomo jedynie iż jego budowa związna była ze wschodami i zachodami słońca oraz przesileniami. Może był wielkim astronomicznym obserwatorium?

Widać go z drogi, ale aby się do niego dostać, trzeba zjechać na wąskie angielskie dróżki boczne (o ich urokach jeszcze opowiem) i przedrzeć się przez jakieś roboty drogowe. Oczywiście jedziemy. Mimo tego, iż startowaliśmy w lekkiej mżawce, obecnie cieszymy się słońcem. Po zaparkowaniu na darmowym parkingu udajemy się do kasy. Koszt biletów – 6,90 £ od łba. Od razu jesteśmy namawiani na English Heritage Overseas Tourist Pass. Dokonuję szybkich obliczeń, porównuję mapkę obiektów należących do angielskiego dziedzictwa z mapką obiektów, których zwiedzenie jest nam potrzebne do szczęścia i decyduję za nas wszystkich – wydajemy 46 i pół funta na parę na dwutygodniową kartę, a Paweł sam na siebie wydaje bodajże 24 funty. Wchodzimy na teren za ogrodzeniem i następuje zawód dnia. Nie wiem czemu, ale zapomniałam o tym, że nie będę mogła podejść pod same kamienie tworzące monument. Są otoczone sznurkami, a po trawniczkach przechadzają się na oko naprawdę silne kobiety z napisem ochrona na plecach. Wyglądają jakby naprawdę mogły zrobić krzywdę tym, którzy zdecydują się postawić stopę za daleko. Czemu tak jest? Bo jakiś czas temu ktoś o dziwnym poczuciu humoru rzucił się na głazy z farbą w sprayu! Dziękujemy temu panu serdecznie! A tak sobie wyobrażałam zdjęcie Ani na kamieniach, pod kamieniami, wystającej zza kamieni! Tymczasem słońce zachodzi, pojawia się mgła, a kruki chowające się w otworach wydrążonych w głazach przez wodę i czas wyglądają bardzo magicznie.

24.03.2011 - wnętrze wieży, Anna Siemomysła
24.03.2011 - wnętrze wieży, Anna Siemomysła

Po obejściu kamieni wokoło i wykonaniu zbyt dużej ilości zdjęć, obowiązkowy sklepik z pamiątkami, obok koszulek, plakatów i wszelakiej maści drobiazgów, zainteresowanie moje wzbudzają przetwory. Można skosztować galaretki imbirowej, dżemu z cebuli i innych dziwności angielskich. Ja decyduję się na Lemon Curd, to coś w rodzaju kremu z cytryn, jajek i cukru. Bardzo mi smakuje na krakersie, więc postanawiam go poszukać w sklepach dla zwykłych ludzi.

Następny cel związany jest z legendą o Królu Arturze. To miejscowość Cadbury w hrabstwie Somerset (dalej drogą 303), gdzie znajduje się widoczne z głównej drogi płaskie jak patelnia olbrzyma wzgórze, na którym niegdyś stał zamek. Ten zamek predestynuje do miana Camelotu – jest jednym z trzech miejsc podejrzewanych o bycie zamkiem rycerzy okrągłego stołu. Sama wioska – dokładnie South Cadbury – jest maleńka, otoczona rozlicznymi pastwiskami podzielonymi kamiennymi płotkami. Szukając drogi na zamek spotykamy innych turystów – grupa 4 młodych ludzi w cokolwiek oryginalnych strojach z mieczami oraz instrumentami, właśnie opuszcza to miejsce. Najwyraźniej fani LARPa J. Aby dostać się na wzgórze zamkowe pokonujemy pierwszą w czasie tej podróży angielską furtkę – nazywamy je później na własny użytek furtkami anty-owczymi. Poza wzgórzem zamkowym, na którym do dziś wyraźnie widać linie obwałowań podziwiamy tu urokliwy kamienny kościółek pod wezwaniem św. Tomasza Becketta z maleńkim cmentarzem i aleją wierzb. Tu zachwycamy się po raz pierwszy celtyckimi krzyżami, rzeźbionymi nie tylko ręką ludzkiego twórcy, ale także przez wilgotny klimat wyspy.

25.03.2011 - droga do Chysauster, Anna Siemomysła
25.03.2011 - droga do Chysauster, Anna Siemomysła

Z Cadbury jedziemy dalej gonieni przez legendę arturiańską – chcemy zobaczyć Glastonbury Tor, znajdującą się w mieście o tej samej nazwie (należy odbić na północ i dostać się na drogę 361). To samotna wieża na wysokim wzgórzu, które niegdyś było wyspą na jeziorze. A wyspa ta nazywana Avalon, stanowiła miejsce do którego odpłynął ranny w bitwie pod Camlan Artur. Inna legenda opowiada, iż wieża została wybudowana w miejscu gdzie święty Józef z Arymatei ukrył kielich zwany Graalem, po tym jak przywiózł go z Jerozolimy na Wyspę Potężnych. Teren wokół wieży słynie także w obecnych czasach z jednego z największych festiwali muzyki rockowej i alternatywnej. Sama wieża stojąca bez żadnego towarzystwa na zielonym wzgórzu, pusta w środku, z dwoma przeciwległymi wejściami robi na nas duże wrażenie. Długo siedzimy u jej stóp chłonąc widok hrabstwa Somerset rozciagający się daleko przed naszymi głodnymi wrażeń oczami. Trzeba dodać, że niezwykła jest też pogoda, ciepły wiatr i słońce, wywołują u nas pierwsze ślady opalenizny.

Teraz już bez przystanków jedziemy  do naszego ostatecznego celu – kempingu Mena Farm w pobliżu miasteczka Lanivet w Kornwalii. Docieramy na miejsce około godziny 18, jako pierwsze dzień dobry mówią nam dwa psy – Daisy i Molly, pchające się bezceremonialnie pod ręce, a zaraz po nich czarny kot, z białym krawatem - George, który posuwa się nawet do zwiedzenia naszego samochodu. Właściciele kempingu przedstawiają nam towarzystwo, inkasują zapłatę, wskazują nasz „static caravan”, udzielają imformacji odnośnie drogi do najbliższego pubu i tyle ich widzimy. Cała reszta spraw między nami jest od tej pory załatwiana wyłącznie przez telefon.

25.03.2011 - Chun Quoit, Anna Siemomysła
24.03.2011 - bateria z II WŚ, Anna Siemomysła
25.03.2011 - Chysauster, Anna Siemomysła

Po rozpakowaniu auta i podziale pokoi, decydujemy się na szybki „domowy” posiłek w kempingu. Warto wspomnieć w tym miejscu, że mamy do dyspozycji 2 sypialnie i salon z rozkładanym łóżkiem, kuchnię wyposażoną w lodówkę, kuchenkę gazowo-elektryczną, mikrofalówkę, czajnik i obowiązkowy toster, a także łazienkę. W okresie do końca marca taka przyjemność kosztuje 210 funtów za tydzień za 7 osób (tyle podobno maksymalnie wchodzi do kempingu), w innych miesiącach jest odpowiednio drożej, w sezonie letnim cena sięga 500 funtów.

Teraz pora na pub lokalny. Pani właścicielka mówiła pójdziecie 2 razy w lewo a potem 2 razy w prawo i dojdziecie, a po drodze przejdziecie pod wiaduktem… no i idziemy, idziemy, idziemy, drogi wąskie z wysokimi nasypami po obu bokach (tu pierwszy raz mogliśmy się zastanowić, jakże inaczej w Anglii buduje się drogi – u nas kopie się rowy a drogi puszcza po nasypach, tu jakby odwrotnie), świat ciemnieje i ciemnieje, wynurza się mgła, obejmuje nas, tuli… idziemy… i nic… ciemność i żywego ducha dookoła… w końcu docieramy do jakiegoś budynku, szczekają psy, pracują maszyny – w środku jakiś człowiek doi krowy… na moje nieśmiałe pytanie „czy chciałbyś może pójść i zapytać gdzie ten pub”. Paweł odpowiada kategorycznie „nie”… no i udziela nam się atmosfera jak z horroru z lat 80, Romek przywołuje nawet tytuł „Mgła”, przemykamy po dróżce, unikamy  świateł, które się w końcu pojawiają, 2 psy zaganiają nas w jakimś kierunku, 3 wyskakuje na nas z boku, ale ten chyba nas broni…? Wycofujemy się chyłkiem i wtedy ktoś pierwszy nieopatrznie podnosi głowę do góry… na widok kilku wielkich krowich łbów wystających ponad nami zza ogrodzenia obory położonej na pagórku i ich uprzejmego powitania „muuuuu” wszyscy dostajemy przyspieszenia na wstecznym… jak dla mnie dość już poszukiwania pubów! Zarządzam odwrót, oczywiście martwiąc się, że we mgle pomylimy drogę.

25.03.2011 - kopalnia w Levant, Anna Siemomysła
25.03.2011 - kopalnia w Levant, Anna Siemomysła

Dopiero rano uświadamiamy sobie nasz błąd, pierwsze lewo powinniśmy byli liczyć dopiero od wyjścia na drogę główną, a nie od bramy kempingu…no cóż, ta pomyłka zaowocuje tym, iż nie pokosztujemy piwa w lokalnym pubie do końca pobytu.

22.03.2011 – Dzień Czwarty (wtorek) – Lanivet – Castle-An-Dinas – Wadebridge – Padstow – Tintagel – Jamaica Inn – Dozmary Pool – Lanivet – 182 km

25.03.2011 - kopalnia w Levant, Anna Siemomysła
25.03.2011 - kopalnia w Levant, Anna Siemomysła

            Na dziś wybraliśmy sobie zakończenie arturiańskiej trasy, znaczy ma być Tintagel, gdzie Artur według legendy przyszedł na świat, po tym jak Uther Pendragon uwiódł z pomocą Merlina jego matkę Igrane, a do tego jezioro związane z mieczem Artura. Tyle, że dla nas to oczywiście mało… Trasa zostaje zatem rozszerzona. Oczywiście na pierwszej stacji benzynowej zaopatrujemy się w szczegółową mapę Kornwalii z planami miasteczek i drogami polnymi. Rewelacja.

Pierwsze na naszej drodze staje Castle-An-Dinas, a dosłownie to stają owce, które się na nim wypasają… Castle-An-Dinas, to miejsce, gdzie w epoce żelaza znajdowało się grodzisko. Bardzo wyraźnie widać jego ramy – dwa kręgi otaczają pagórek pokryty szorstką trawą, wędrujemy sobie po nim jak kto chce, jedni na przełaj, inni wzdłuż „murów” do „bramy”. Roślinność jest dzika, dominują bezlistne, niskie drzewka z powykręcanymi pniami i gałęźmi uczesanymi w jedną stronę. Wieje wiatr i świeci słońce. Mogę jeszcze podpowiedzieć, że znajduje się ono na północ od drogi A30 – trzeba z niej zjechać na B3274, a potem przekroczyć ją na północ i na pierwszym skrzyżowaniu i skręcić w lewo, potem już prosto do grodziska widocznego po prawej stronie drożyny.

24.03.2011 - Mały Dennis, Anna Siemomysła
25.03.2011 - Chysauster, Anna Siemomysła
25.03.2011 - kopalnia w Levant - większość chodników znajdowała się pod dnem morza, Anna Siemomysła

Teraz kierunek Wadebridge – miasteczko nad uchodzącą do Oceanu Atlantyckiego szerokim ujściem rzeką Camel. Przy drodze, którą do niego jedziemy (nr 39) chcemy zobaczyć rząd 9 kamieni o wysokości sięgającej do 2 metrów, nazwany Nine Maidens, lecz znajduje się on na tyle dalego od drogi, że nikomu nie chce się spacerować… Leniuchy z nas!

W Wadebridge znajdujemy się ponieważ można tutaj obejrzeć XIII-wieczny gołębnik (staroangielskie „Culverhouse&rdquo😉 na ulicy Trevanion – położony jest pomiędzy domkami jednorodzinnymi na samym końcu ślepej uliczki. Nijak nie chroniony stoi sobie nietknięty ręką wandali, bez problemu można wejść do środka. Gdy się od niego odrywamy po pierwsze podchodzi do nas uroczy kot po należną porcję pieszczot a po drugie z domku obok wychodzi mężczyzna z 4 czy 5 chartami na smyczach… Nie możemy się powstrzymać od okrzyków podziwu, a on na to wita się uprzejmie i stwierdza, że to „ciężka praca”. Atmosfera tego miejsca kojarzy się z sielanką i powoli, łagodnie płynącym czasem. Oaza spokoju 🙂 Dokonujemy tu też niewielkich zakupów na wieczór, a 2 kobietki z obsługi walczą przez dłuższą chwilę z polską kartą tesco clubcard Ani, która jakoś nie chce nabić angielskich punktów. Widać wyraźnie na ich twarzach przykrość, którą sprawił im ten fakt.

24.03.2011 - Mały Dennis, Anna Siemomysła
24.03.2011 - Mały Dennis, Anna Siemomysła

Pora też na małą zmianę w planach stworzonych przez Romka w domu – otóż wrzucamy do dzisiejszej trasy zaproponowane przez Gaynor miasteczko rybackie Padstow – miejsce, skąd pochodzą najlepsze Cornish Pasty, czyli pierogi kornijskie. To tradycyjny posiłek kornijskich górników - brzeg pieroga nadzianego mięsem i dodatkami, był twardy jak kamień i wyrzucany po zjedzeniu - górnicy do posiłku nie myli nawet rąk. Podobno najlepsze żony ładowały do połowy pieroga mięsko a do drugiej słodkie nadzienie - deser, takie dwa w jednym powstawało. Romek nie jest zachwycony, zawsze bije od niego ogromny konserwatyzm, jeśli chodzi o plany, a tymczasem  załoga tym razem lekko niesubordynowana. W trakcie przemieszczania się do celu, po wąskiej jak znakomita większość kornijskich dróg, drodze A389, gdzieś przed miasteczkiem St Issey, zdarza nam się przykra rzecz – jadący z naprzeciwka Transit nie przejmuje się szerokością drogi i w efekcie zahacza o nasze lusterko… nie mamy zatem prawego lusterka – on zresztą też nie zapewne. Jak się później okaże, to częsta tutaj przypadłość – większość większych pojazdów jeździ z potłuczonymi, połamanymi lusterkami. Po oględzinach i próbach takiego ułożenia resztek aby było jak najlepiej widać, kontynuujemy podróż w stronę Padstow. Posiadając bardzo dokładną mapę, ale nie potrafiąc przekładać skali w milach, zamiast zaparkować na parkingu ponad miasteczkiem pakujemy się na jedyną biegnacą przez nie dookoła wąską uliczkę. Oczywiście w końcu parkujemy na parkingu powyżej (1 funt za godzinę). Po zejściu w dół, do pełnego kolorów i zapachów Padstow, od razu kierujemy się na pierwszy sklepik sprzedający pierogi (3,75 duży i 2,65 mały). Tradycyjny Pasty to ciasto podobne do ciasta na pizzę, zlepione w kształt dużego pieroga z gulaszem wołowym, cebulą, marchewką i ziemniaczkami w środku – wszystko to dość ostro przyprawione. Oczywiście produkowane są różne nadzienia – ser, pomidory, gulasz na cherry, wegetariańskie z samymi warzywami. My postanawiamy skosztować jednak na pierwszy ogień wersji oryginalnej. Pycha! Smakuje wszystkim oprócz Romka, który nie lubi gotowanej cebuli no i chyba jest jeszcze trochę zły o lusterko. W Padstow kupujemy kartki, drobiazgi na pamiątkę, podziwiamy też zakres pływów – są tak duże, że obecnie przy odpływie łodzie rybackie stoją na mulistym odsłoniętym dnie.

W międzyczasie Romek podejmuje decyzję, co robić w sprawie lusterka, ranny Land Rover wszak zostać nie może. W Wadebridge zauważył warsztat samochodowy – jak zwykle okazuje się że ma fotograficzną pamięć do tego typu spraw i tam się teraz kierujemy. Zakład okazuje się być wulkanizacją, ale przemiły właściciel zwracając się do Romka per „kochaniutki” wskazuje pobliski sklep gdzie można nabyć wkłady do lusterek. Chłopcy udają się tam i zamawiają nam dwie sztuki na wszelki wypadek, będą do dwóch godzin, zatem możemy spokojnie jechać do Tintagel. Swoją drogą, co za wspaniałe miejsce, gdzie lusterka do Land Rovera można dostać praktycznie od ręki… 😉

25.03.2011 - mapa z wrzosowisk, Anna Siemomysła
25.03.2011 - mapa z wrzosowisk, Anna Siemomysła

Do Tintagel jedziemy drogą 39 na północ a potem odbijamy w lewo nad sam Ocean. Parkujemy płacąc od razu za 2 godziny (2 £😉. Potem wycieczka się dzieli – otóż Ania, Piotrek i Paweł, jak dzieciaki na kolonii, wpadają z hukiem w sklepy z pamiątkami… a ja i Romek? No cóż nam śpieszy się na zamek! Więc idziemy, podciągamy, oglądamy się za siebie, aż w końcu zniecierpliwieni stwierdzamy – przecież trafią… Błąd, jak się później okaże…

Zamek Tintagel położony jest na wysokim klifie, który choć piękny okazał się też być niebezpieczny – ocean, podmywając go stopniowo wciągał zamek w przepastne fale, tak, iż dziś sporej ilości murów i ścian brakuje, a przyszłość obecnych ruin jest zagrożona. Po drodze spotykamy „bardów” napotkanych wcześniej w Cadbury – z daleka nas poznają, zapewne dzięki mojej czapeczce. Im bliżej brzegu morza, tym wyraźniej dobiega nas szczęk mieczy uderzających o siebie. Okazuje się, że na plaży pomiędzy wielkimi jaskiniami u stóp zamków dwóch współczesnych rycerzy walczy zajadle. Biletów (w cenie 5,20 dorosły, 2,60 dziecko, a 13 rodzinny) nie potrzebujemy – mamy wejściówkę English Heritage, pan który na nią spogląda sugeruje, żebyśmy zaczęli od niższego ale rozleglejszego późniejszego zamku, a potem przeszli do wyżej położonej starszej części. Zamek umiejscowiony jest jakby na wyspie, która jedynie wąskim pasem lądu jest połączona z resztą Kornwalii. Widok z góry zapiera dech w piersiach i zmiękcza moje nogi. Przestrzeń jest ogromna, mimo słońca znad wody napływają mgły… Otaczając półwysep, chronią tajemnice Tintagelu przed nieporządanym wzrokiem, przed wrogiem, przed obcą magią… Biegamy nad brzegami, wychylamy się z klifów, patrząc na spienioną wodę u naszych stóp, pozwalamy wiatrowi nas chłostać i tak do końca nie możemy uwierzyć, że tu jesteśmy! W Tintagel! Miejscu gdzie według legendy rządził Król Marek, którego żona Izolda pokochała Tristana jego siostrzeńca! W miejscu, gdzie według innej legendy urodził  się Artur, król Brytów! Wszystkie moje fascynacje Tennysonem, Loreeną MacKennit i średniowiecznymi opowieściami związanymi z Albionem odżywają…, znów trzeba będzie obejrzeć Robin Hooda w wersji BBC… 🙂 Tylko trudno nam zrobić dobre zdjęcia – mgły naprawdę zajadle bronią klifów, przed oczami obcych – po prostu musimy zapamiętać to co widzimy, wyryć ten obraz mocno na dnie oka. Przed przejściem na górny zamek próbujemy zlokalizować nasze zguby, twierdzą, że już są blisko. Z górnego zamku widok wydaje się nam nieco mniej imponujący, pewno, przez to że wyższe mury nieco go przesłaniają. Schodzimy teraz na plażę, a reszty nadal nie ma. Penetrujemy jaskinie – może w jednej z nich spał zaklęty przez Nimue Merlin? I w końcu widzimy na schodach na zamek czerwoną czapkę Pitera – a więc są! Niewiele czasu im zostało na zwiedzanie, zamek w marcu zamykany jest o 16. W tym momencie oni pędzą przez komnaty zamkowe, a my delektujemy się przypływem, który podmywa skałki na których stoję i plażę, z której Romek puszcza całkiem udane kaczki. Wracając wysłuchujemy opowieści, jak to reszta ekipy omal nie dotarła do Szkocji w swoich poszukiwaniach zamku, jak napotkała psy pastewne, które okazały się być kucykami i jak na końcu została źle pokierowana przez autochtona – dobrze, że w ogóle zdążyli 😉 w każdym razie pamiątki nabyli 😉 Po drodze do samochodu i ja kupuję kilka kartek i znaczków, a Paweł decyduje się na miecz – taki jak miał Robin Hood – pięknie będzie się wkrótce prezentował na ścianie. W Tintagel można też podziwiać budynek starej poczty – wybudowany w XIV wieku początkowo należał do wolnego chłopa, a w wieku XIX wprowadził się do niego urząd pocztowy.

24.03.2011 - na Promie Króla Henryka, Anna Siemomysła
25.03.2011 - kopalnia w Levant, Anna Siemomysła
24.03.2011 - nabrzeże w Charlestown, Anna Siemomysła

Stąd musimy wrócić do Wadebridge, gdzie czekają już na nas nasze lusterka, co też robimy. Oczywiście są, koszt 1 sztuki to 10£, dość przyzwoicie. Chłopcy biorą się za wymianę i niestety podchodzą do niej mięśniowo – wkładka, którą trzeba było nakleić na zbite lusterko pęka przy próbie wciśnięcia jej pod brzeg starej… ale nic to – zupełnie nam to nie przeszkadza (do dziś 😉).

Przed powrotem na kemping postanawiamy jeszcze znaleźć Dozmary Pool, aby zakończyć przygodę z Arturem. Kierujemy się zatem na Bodmin, tu wjeżdżamy na drogę nr 30 jadąc w kierunku Launceston. Zjeżdżamy, gdy znaki pokazują drogę do muzeum Jamaica Inn – starej oberży, związanej z pisarką Daphne du Maurier. Przedstawiła ją ona w swej powieści „Oberża na pustkowiu” jako mroczne, ukryte wśród wrzosowisk gniazdo przemytników. Aktualnie leży pomiędzy innymi budynkami, a poza tym, że jest w niej muzueum, wciąż można tu coś przekąsić i podobno warto. My zatrzymujemy się tu tylko na chwilę i jadąc na południe, coraz węższą drogą – czasem miewałam tu w Kornwalii wrażenie, iż jeszcze chwilka a ściany drogi, zaczną się ocierać o naszego LRa – a później szutrówką, docieramy nad jezioro. To tu Pani z Jeziora wręczyła Merlinowi miecz Excalibur, który potem z kamienia wyjął Artur udowadniając swoje prawa do tronu Anglii.

25.03.2011 - w drodze do Mulffra Quoit, Anna Siemomysła
25.03.2011 - w drodze do Mulffra Quoit, Anna Siemomysła

Na tym kończymy dzień jeśli chodzi o zwiedzanie. Przy kolacji towarzyszy nam wino arbuzowo-truskawkowe, Guinness oraz rudy kocur, którego imienia nie poznaliśmy.

23.03.2011 – Dzień Piąty (środa) – Lanivet – Launceston – Okehampton – Lydford – Buckland Abbey – Plymouth – Lanivet – 216 km

24.03.2011 - widok na brzeg rzeki Fal, Anna Siemomysła
24.03.2011 - widok na brzeg rzeki Fal, Anna Siemomysła

            Środę rozpoczynamy od oglądania zamkniętych zamków. Z Lanivet kierujemy się na wschód w stronę granicy Kornwalii z Devonem. Na pierwszy ogień miasteczko Launceston. Historycznie znaczące, jako że było swego czasu zarówno głównym ośrodkiem administracyjnhym jak i siedzibą rodu książęcego a od XIII wieku miało swoją mennicę, obecnie nieduże  bo liczące sobie około 7000 mieszkańców. Rozmieszczone na sporym wzgórzu, z powodu bliskości Devonu zwane nieraz bramą Kornwali. Wiemy że znajdujący się tu zamek normański jest jeszcze w marcu zamknięty, lecz liczymy na jakąś możliwość wejścia. Parkujemy na niewielkim parkingu w cetrum miasta (70p/h), do którego docieramy wąskimi uliczkami i udajemy się w dół w poszukiwaniu drogi na zamek. Mijamy fragmenty Murów Miejskich z zachowaną Południową Bramą o dwóch łukach, przy niej Paweł zagląda do piekarni w poszukiwani słodkich bułeczek na drugie śniadanie. Teraz mijamy Rynek z hotelem Biały Jeleń, w którym podobno znajdują się przeniesione z zamku drzwi, kamienny kościół Marii Magdaleny wybudowany w pierwszej połowie XVI wieku i dochodzimy do kolejnej bramy. Za nią rozległe błonie z widokiem na dolne miasto i siatkowy płot. A za płotem niedostępne mury zamku wybudowanego przez brata przyrodniego Wilhelma Zdobywcy około 1070 roku, by bronić nowo powstałego państwa  normańskiego. Zamek składa się z cylindrycznej wieży z XIII wieku wybudowanej we wnętrzu niższej, starszej, pierwotnej twierdzy. Jego kształt jest bardzo charakterystyczny. Należy on do English Heritage, więc gdyby był otwarty nie musielibyśmy płacić za wejście. Niestety możemy jedynie podelektować się widokiem przez płot, jako że nie śmiemy go forsować w pełnym słońcu, przy statecznych angielskich spacerowiczach. Teraz wznoszącymi się i opadającymi na zmianę uliczkami wracamy na parking i udajemy się jeszcze dalej na wschód. Kolejny punkt – zamek Okehampton (obiekt również należący do English Heritage). Jest to największy zamek a właściwie ruina największego zamku w Devon – albowiem zdążyliśmy zmienić hrabstwo. Początkowo stanowił niedużą normańską twierdzę, a w XIV wieku został przebudowany na rezydencję przez Księcia Devonu. Wznosi się na wzgórzu ponad rzeką Okement. Podczas internetowych poszukiwań zdobyłam informację, iż zamek ten jest otwarty dla zwiedzających cały rok, lecz zimą (a zatem do końca marca) udogodnienia typu WC są nieczynne w związku z czym nie pobiera się opłat. Informacja ta okazała się być nieprawdziwa. Dostępu do zamku strzegła drewaniana brama zamknięta na kłódkę, a zajmujący się koszeniem żywopłotów pracownicy miejscy znów zniechęcili nas do włamania. Obeszliśmy zatem wzgórze z ruinami dookoła, przeszliśmy mostkiem nad rzeczką płynącą w pobliżu i podziwaliśmy olbrzymie ostrokrzewy. Zrobiliśmy tu też małą przerwę na posiłek – wypróbowane w zeszłym roku gorące kubki i teraz zdały egzamin.

Po nabraniu nowych sił zmieniamy kierunek na południowy – przed nami leżące lekko w prawo od drogi nr A386, Lydford miasteczko saksońskie z pozostałościami zamku – wieży więziennej. Znajdujemy je dość łatwo. Spędzamy tu sporo czasu w pełnym słońcu i wietrze badając wzgórze na którym stał normański fort, wieżę na podstawie kwadratu, w której według poety surowi sędziowie najpierw wieszali podejrzanych, a potem dopiero przeprowadzali proces oraz cmenarzyk przy kościele św. Petroca. Bardzo ten kościół podobny do tego z Cadbury, niedługo później zacznie nam się wydawać, że mieszkańcy Wysp Brytyjskich mieli kiedyś foremki do budowania kościołów, a budowali je gdzie popadnie. Nie wiem jak chłopakom, ale mnie i Ani ten nadmiar nie przeszkadzał się zachwycać za każdym razem, kiedy jakaś wieża na nas wyjrzała zza zakrętu…

25.03.2011 - kopalnia w Levant, Anna Siemomysła
24.03.2011 - muzeum w Charlestown, Anna Siemomysła
25.03.2011 - w drodze do Mulffra Quoit, Anna Siemomysła

Kolejny cel jest wreszcie związany z morzem – wreszcie z punktu widzenia Romka 🙂 To dom sir Francisca Drake’a – Buckland Abbey. Jedziemy dalej na południe – od jakiegos czasu poruszamy się wzdłuż brzegów największego wrzosowiska Anglii – Dartmoor. To piękne i niebezpieczne dzikie miejsce. Gdy tak jedziemy raczej powoli, rozglądając się ciekawie, mniej więcej po 3 km z lewej strony dostrzegamy wynurzające się z Dartmoor, coś co przyprawia Romka o hamowanie i leciutkie cofanie. Wszyscy zgodnie wybiegamy z samochodu, a Romek ledwie pamięta by go zamknąć – już pędzi w dół pomiędzy wypalonymi krzewami kolcolistu. To wieża nieczynnej od 1877 roku kopalni o wdzięcznej nazwie Wheel Betsy. Zachował się budynek wyciągu i komin – częsty obraz na tutejszej ziemi, ale pierwszy raz mamy ją tak pod ręką. W tym miejscu od najdawniejszych starożytnych czasów wydobywano srebro i ołów. W roku 1806 otwarto ponownie nieczynną kopalnię, początkowo napędzając potrzebne maszyny wodą, później, jednym ze znanych nam z poprzedniej wizyty w Wielkiej Brytanii, kornijskich silników parowych (Cornish Beam Engine). Badamy miejsce dokładnie wchodząc we wszystkie możliwie miejsca, a potem jeszcze długo zachwycamy się rozciągającym się po daleki zakrzywiony horyzont widokiem wrzosowiska.

Teraz już do celu – czyli Buckland Abbey. Gdy wjeżdżamy na parking (darmowy) wzbudzamy po raz kolejny zainteresowanie łamane przez zdziwienie u autochtonów. Powód - nasz na wskroś brytyjski samochód ma kierownicę po niewłaściwej stronie 😉 Niegdyś w tych budynkach znajdowało się rzeczywiście opactwo – dokładnie cysterskie opactwo założone w roku 1278. Mnisi rezydowali tu spokojnie gospodarząc na okolicznych ziemiach do czasów Henryka VIII, który dokonując rozłamu z kościołem rzymskokatolickim i zatwierdzając niezależny kosciół angliskański w pierwszej połowie XVI, podjął decyzję o kasacie klasztorów. Od tego momentu posiadłość znajduje się w świeckich rękach. Sir Richard Grenville wraz ze swym synem dokonuje zmian, mających przekształcić klasztor w rezydencję, jego wnuk o tym samym imieniu sprzedaje ją w 1581 roku sir Franciscowi Drake’owi. Teren jest rozległy, poza zwiedzeniem budynków, można poświęcić tu sporo czasu na zagubienie się w przyległych ogrodach. Koszt zwiedzania całości to 9£ od dorosłej osoby, 4,50 od dziecka; można też kupić tańszy bilet wyłącznie na zewnętrza. W starej stodole jest wystawa wspominająca panowanie mnichów – maszyny rolnicze, beczki na piwo. W samym domu oglądamy film o Drake’u, który Romek uznaje za udany i oglądamy wystawy związane z morzem, wojną z Hiszpanami i życiem codziennym dworu – tu zwłaszcza fascynująca jest kuchnia. W każdym pomieszczeniu czeka chętny do opowieści przewodnik. Trzeba jednak powiedzieć szczerze, iż tutejszy akcent jest dla nas bardzo trudny. Na wszystkich twarzach naszej wycieczki widać wysiłek, gdy staramy się zrozumieć, o co chodzi. Na zewnątrz spotykamy kilka różnie upierzonych kurek. Podchodzą do ludzi bez lęku – przy wyjściu znajdujemy planszę, objaśniającą jak kury mają na imię, do jakiej rasy należą i czym się wsławiły. Nie penetrujemy ogrodów. Postanawaimy dotrzeć jeszcze do Plymouth – portu na południowym wybrzeżu Devonu, bliziutko granicznej rzeki Tamar.

24.03.2011 - St Mawes Castle, Anna Siemomysła
24.03.2011 - St Mawes Castle, Anna Siemomysła

W Plymouth parkujemy na parkingu centrum handlowego (1,10£ za godzinę) ledwo mieszcząc się pod raczej niskimi sufitami (parking piętrowy). Przechodząc przez nowe centrum miasta nabywamy kawę na wynos – śpieszy nam się 😉 i udajemy się prosto na teren The Hoe. Jest to miejsce pamięci, ogromne mauzoleum poświęcone brytyjskim marynarzom, którzy oddali swe życie broniąc ojczyzny. Ich imiona wypisane są w kolumnach podzielonych według miejsca bitwy, w której zginęli. Wysoka iglica uwieńczona dziobami okrętów i przedstawienia morskich bogów w rydwanach, robią duże wrażenie. Rozdzielamy się na mniejsze grupki – każdy ma inną wizję zwiedzenia okolicy. Z tego miejsca jest też doskonały widok na zatokę z ujściem rzeki Plym. Możemy chłonąć widok błękitnego Oceanu, białych żaglówek i cytadeli nad brzegiem, w której do dziś stacjonują wojska. W dole przy brzegu widzimy w wodzie grupkę szaleńców zachęconych słońcem – pluskają się w najlepsze. Teraz czas na relaks – zdjęcia wśród żonkili, których tu oczywiście nie brakuje jak w każdej miejscowości, którą mijamy, oraz piwko w miejscowej tawernie The Yards Arm. Romek oczywiście wybiera Guinnessa, a my coś miejscowego – obowiązkowo o nazwie związanej z morzem, zatem ale Sea Hawk. Smakuje pozytywnie. Po przerwie jeszcze spacer wokół cytadeli i wędrówka na marinę, gdzie obecnie parkuje mnóstwo jachtów, lecz niegdyś to stąd odbijały statki i okręty gotowe do dalekich podróży – znajdują się tu do dziś Schody Mayflower, po których zeszli na pokład swego statku Ojcowie Pielgrzymi – ci którzy założyli pierwszą kolonię na wschodnim wybrzeżu dzisiejszego USA. Brukowanymi uliczkami, mijając między innymi sławną destylarnię dżinu i wykupując losy na brytyjskiej loterii (jakaś niemożliwa kumulacja, dzięki której zamieszkamy w okolicy Wadebridge i będziemy już tylko podróżować&hellip😉 wędrujemy z powrotem w kierunku centrum miasta by pożegnać się z Plymouth. Do Lanivet wracamy mostem przez graniczną rzekę Tamar, o którym czytaliśmy, iż jest płatny. Cieszymy się na pierwsze w życiu myto, jednak nikt nic od nas nie chce. Okazuje się, że płaci się tylko jadąc z Kornwalii do Devonu, nie odwrotnie – hmmm…

24.03.2011 – Dzień Szósty (czwartek) – Lanivet – St Mawes – Falmouth – Charlestown – Fowey – Lostwithiel – Lanivet – 169km

25.03.2011 - kopalnia w Levant, Anna Siemomysła
25.03.2011 - kopalnia w Levant, Anna Siemomysła

Tym razem uderzamy drogą A30 na zachód, by zjechać z niej na drogę A39 w kierunku południowym – przed nami kolejne miasta portowe z portowymi twierdzami, a pierwsze z nich to Falmouth ze swymi dwoma zamkami broniącymi ujścia rzeki Fal – zatoki będącej wspaniałym naturalnym portem. Postanawiamy najpierw przekroczyć promem rzekę Fal i dostać się do St Mawes – małej, urokliwej miejscowości z twierdzą artyleryjską na niewysokim klifie. Prom o nazwie King Harry Ferry kursuje ciągnięty na łańcuchach rozpiętych w poprzek nurtu z miejscowości Trelissick (droga B3289), kierują do niego dokładne drogowskazy. Sprzedawca biletów pyta nas czy chcemy także bilet powrotny, lecz nam wydaje się, iż z St Mawes dopłyniemy bezpośrednio do Falmouth właściwego, innym promem, bierzemy więc bilet w jedną stronę, kosztujący za samochód niezależnie od liczby pasażerów 5£. Twierdzę znajdujemy bez kłopotu, niestety w marcu jest ona otwarta od piątku do poniedziałku, zatem możemy ją jedynie podziwiać z zewnątrz. Szybko znajdujemy też drogę na dół na plażę. A tam? Kopalnia muszli – najpierw uwagę przykuwa jedna niezwykła sztuka, potem kolejna… wkrótce brakuje już kieszeni i okazuje się, że trzeba by raczej użyć wiadra i łopaty. Z daleka podziwiamy Pendennis Castle – nasz kolejny cel. W powietrzu, mimo jasnego, ciepłego słońca, nadal duża wilgotność, utrudniająca fotografowanie na odległość. Powoli się już do tego przyzwyczajamy.

W samym miasteczku na dole okazuje się, że prom zabiera tylko pieszych… mimo zachęt ze strony wytatuowanego i zarośniętego jak przystało na wilka morskiego zarządcy promu postanawiamy wracać z komplecie, czyli z Land Roverem, tą samą drogą, którą tu przybyliśmy. Oczywiście na promie nas rozpoznają i jest im przykro, iż nie są w stanie wycofać naszego biletu w jedną stronę, więc zapłacimy w sumie więcej.

24.03.2011 - muzeum w Charlestown, Anna Siemomysła
25.03.2011 - Mulffra Quoit, Anna Siemomysła
24.03.2011 - St Mawes Castle, Anna Siemomysła

Falmouth to miasto jak na riwierze włoskiej czy francuskiej – białe domki, wszędzie zielono, no i palmy! Może nie są to dokładnie palmy, bo wyglądają nieco inaczej, lecz bardzo podobne. Oczywiście jedziemy prosto pod zamek – Pendennis Castle. Parking pod zamkiem jest darmowy, za wstęp nie płacimy (6£ dorosły, 3£ dziecko), ponieważ zalicza się on do obiektów English Heritage. Spędzamy tu dużo czasu – teren rozległy, a na nim działa, z różnych okresów historii, jako że Falmouth zawsze stanowiło ważny punkt w łańcuchu obrony wybrzeża brytyjskiego. Zwiedzamy wnętrza twierdz kolejno – z okresu Henryka VIII czyli z czasów gdy zamek powstał oraz z okresu II Wojny Światowej. Zamek pełen jest zwiedzających grup dzieci w młodszym wieku szkolnym, które biegają po terenie z karteczkami i ołówkami wnikliwie notując. Najdalej wysuniętym elementem obronnym jest wybudowany jako pierwszy przez Tudorów maleńki fort zwany Małym Dennisem. Naprzeciwko niego po drugiej stronie zatoki wznosi się odwiedzony przez nas wcześniej St Mawes Castle. Razem sprytnie ryglowały wejście do portu, stanowiąc skuteczny system obronny. Po zachłyśnięciu się morskim wiatrem i historią atakujemy sklepik z pamiątkami. Każdy znajduje coś dla siebie, ja obrazek na ścianę do kolekcji, Paweł wino imbirowe… Wino zostaje nabyte po tym, jak Pani Obsługująca po walce z kasą, która uparcie chce skasować za mój obrazek więcej niż naklejone, stwierdza, iż po interesach przyszedł czas na przyjemności i częstuje nas różnymi trunkami wystawionymi na sprzedaż przez English Heritage – mamy więc wino z pokrzywy, imbirowe i bardzo mocną nalewkę z niewiadomoczego… Pycha! Przy okazji wypytuje nas skąd jesteśmy, skąd pomysł na taką podróż, a stojąca obok Pani Zwiedzająca chwali się, że była w Krakowie. Miło się robi, jednak czas płynie i trzeba pędzić dalej.

Z Falmouth jedziemy przez Truro w kierunku St Austell. Z niego odbijamy na wybrzeże do Charlestown. Tutaj znajduje się Centrum Wraków i ich Dziedzictwa – Shipwreck & Heritage Centre. Jest to stworzona prywatnymi siłami wystawa przedstawiająca historię miasta założonego przez Charlesa Rashleigh, a także życie codzienne rybackiej wioski, zmiany w sposobie badania świata podwodnego od czasów najdawniejszych do dzisiejszych, sprzęt ratownictwa morskiego, chodnik, którym jeździły wagoniki z wydobywaną tutaj gliną do portu załadunkowego oraz, a właściwie przede wszystkim, przedmioty wydobyte z ponad 150 wraków rozbitych statków i okrętów. To wszystko w niewielkiej cenie 5£ od osoby, przy czym dzieci do lat 10 wchodzą za darmo. Zaliczyliśmy tu także inną atrakcję – wyścig zdalnie sterowanymi motorówkami po specjalnym torze wodnym. Po opuszczeniu muzeum chwilę jeszcze podziwialiśmy nabrzeże, które wyglądało jakby nie zmieniło się przynajmniej od dobrych 150 lat, a przy którym stały odnawiane właśnie statki żaglowe.

25.03.2011 - koniec ziemi, Anna Siemomysła
25.03.2011 - koniec ziemi, Anna Siemomysła

Dalsza droga wiedzie nas na wschód, wzdłuż wybrzeża docieramy do Fowey. Parkujemy wysoko ponad miasteczkiem na miejskim parkingu kosztującym 2.30£ za godzinę. Miasteczko liczące sobie nieco ponad 2000 mieszkańców niegdyś słynęło z wypalanej tutaj porcelany, a obecnie jest ośrodkiem sportów wodnych z przystaniami pełnymi jachtów. Jako że docieramy tutaj po godzinie 16, jedynie pojedyncze sklepiki spożywcze są otwarte, mamy za to możliwość przejścia się pustymi, wąskimi uliczkami. Najpierw zdążamy do celu zasadniczego, czyli położonego na innym niż parking wzgórzu, Fortu Św. Katarzyny. Wybudowano go w roku 1540, gdyż istniejące wcześniej po obu stronach zatoki budynki obronne okazały się niewystarczające. Fort dowiódł swej wartości w wieku XVII, gdy został odparty atak holenderski. Na górze rozdzielamy się i mamy później kłopot pozbierać się do kupy – wszystkich członków ekipy odnajdujemy na dole na niewielkiej plaży. Teraz pora na uliczki miasteczka, każdy domek na nabrzeżu ma swoją nazwę, pomiędzy tymi poustawianymi na stokach wzgórza prowadzą wąziutkie ścieżyny, które nieraz kończą się furteczką ukrytą wśród krzewów i musimy zawracać. Obchodzimy dookoła kościół św. Fimbarrusa, miejscowego świętego, bliżej nam nieznanego. To już ostatni rzut oka na piękne misteczko Fowey i zatokę – zanim się ściemni mamy do zobaczenia jeszcze jeden zamek!

Jest to Restormel Castle położony na obrzeżach miasteczka Lostwithiel, praktycznie pod nosem naszego kempingu. Gdy dojeżdżamy zaczyna  leciutko zmierzchać, co widać na zdjęciach. Zamek należący do English Heritage położony jest na północ od centrum miasta, należy kierować się na ulicę Restormel Road, która dowiedzie turystów do Restormel Farm, pod którą można zaparkować i dalej udać się pieszo. Oczywiście zamek jak ich większość – zamknięty, lecz wokoło ani żywego ducha… to wyraźnia zachęta. Przekraczamy siatkowy płot i już jesteśmy na pokrytym żonkilami wzgórzu zamkowym. Zbudowany w XIII wieku na planie koła z bajkowymi blankami i schodami prowadzącymi na mury jest bardzo interesujący. Zachowało się tu bardzo dużo z jego oryginalnej zabudowy, a rozstawione wszędzie tablice z opisami i rycinami przedstawiającymi prawdopodobny wygląd zamku działają na wyobraźnię. Cieszymy się, iż tym razem zamknięta brama nie stanęła nam na przeszkodzie.

24.03.2011 - muzeum w Charlestown, Anna Siemomysła
24.03.2011 - muzeum w Charlestown, Anna Siemomysła

25.03.2011 – Dzień Siódmy (piątek) – Lanivet – Chysauster – Mulfra – Men-An-Tol – Chun Castle – Levant – Land’s End – Penzance – Lanivet – 207km

Dzisiaj naszym celem jest najdalej na zachód wysunięty fragment półwyspu zwanego Kornwalią. A tam głównie dolmeny i kopalnie. Kierujemy się zatem drogą nr A30 na Penzance by tam odbić na B3311, która doprowadza nas do kierunkowskazów na Chysauster – starożytną wioskę. Podjeżdżamy, wiedząc iż jest ona w marcu zamknięta, lecz zachęceni wczorajszym sukcesem liczymy na to że może i tym razem uda się wejść od tyłu… tymczasem na parkingu pod bramą stoi auto z kierowcą. Uśmiechamy się do siebie, witamy i czekamy. Nie wiadomo na co. W końcu On pierwszy przypuszcza atak, chodząc wokół płotu i wypatrując dziur – jest! Przeszedł! No to my oczywiście też. Okazuje się, że nie wszyscy Anglicy są do bólu poukładani i praworządni. Idziemy na teren wioski, gdzie do dziś zachowały się niskie ściany okrągłych domów wybudowanych  za czasów rzymskich między rokiem 100 przed Chrystusem a rokiem 400 naszej ery.

25.03.2011 - /
24.03.2011 - plaża w St Mawes, Anna Siemomysła
24.03.2011 - plaża w St Mawes, Anna Siemomysła

Po tak udanym początku udajemy się dalej na północ w poszukiwaniu wioseczki Mulffra, gdzie stoi pierwszy z zaplanowanych na dziś tzw. Standing Stones, czyli kamieni ustawianych przez ludzi z okresu młodszej epoki kamienia (mniej więcej od 4000r. do 1500r. p. n. e.). Po kilku dniach nabrałam już wprawy w prowadzeniu po wąskich drogach Kornwalii i bez problemu znajdujemy miejscowość Mulffra składającą się z kilku farm. Tutaj Autochtonka udziela nam wszelkich instrukcji jak zdobyć Mulffra Quoit (czyli właśnie nasz cel, określenie Quoit, którego tłumaczenia nie znamy, odnosi się do prawie wszystkich ustawianych w neolicie gdzie popadnie kamieni). Okazuje się, że musimy atakować z drugiej strony, gdyż w maleńkiej Mulffrze nie mamy gdzie zostawić samochodu tak aby nikomu nie przeszkadzał. Ponadto gdy pójdziemy z tej innej strony po drodze natkniemy się na pozostałości innej wioski okrągłych domów, nie tak znanych jak Chysauster. Jedziemy zatem do Bodrifty, zostawiamy auto i podbijamy wrzosowiska. Wielokrotnie pokonujemy kamienne murki i oglądamy leżące luzem mapy zapakowane w ramki i szkło, które można pożyczyć. W końcu widzimy nasz cel – Mulffra Quoit. Brakuje jednej ściany i górny kamień opadł pod skosem na ziemię, oczywiście każdy chce się na niego wspiąć zwłaszcza do wspólnego zdjęcia – przy okazji niefortunnego skoku, Romek naciąga któryś z mięśni w nodze, co ma wpływ na dalszy przebieg dzisiejszego dnia. Cel kolejny czyli Men-An-Tol – okrągły kamień z dziurą w środku, przez który matki przekładały noworodki, aby nigdy im nie brakowało pieniędzy, jest nie do ominięcia, zatem kierujemy się na północ do głównej drogi (B3306) biegnącej nad brzegiem Oceanu i szukamy wskazówek. Pierwsze co znajdujemy to ruiny kopalni w Carn Galver. Oczywiście obowiązkowy postój i zdjęcia, a potem dla tych bez zepsutej nogi spacer na wybrzeże – malownicze widoki, psuje tylko świadomość, że nie wszyscy je podziwiamy. Teraz w Trevean odbijamy na południe i natykamy się na drogowskaz do Men-An-Tol. Parkujemy Land Rovera przed bramą prowadzącą na ścieżkę przez farmę i idziemy za strzałkami. Mijamy po drodze farmera użyźniającego swe pole – oj będzie chyba padać, sądząc po intensywności zapachu… Droga do obelisku wydaje nam się niesamowicie długa, zapewne ze względu na dzielnie kuśtykającego Romka, w końcu jest! Co? Takie to małe??? Na zdjęciach wyglądało na ogromne! My postanawiamy zrobić zdjęcia z ludźmi i nie od dołu jak w przewodnikach – takie prawdziwe. Oczywista sprawa, że każdy z nas mimo niewielkich rozmiarów otworu przełazi dzielnie na drugą stronę – jutro losowanie w loterii!

Jedziemy dalej – następny cel jest blisko, to Chun Downs – rezerwat przyrody z pozostałościami grodziska Chun Castle – zostały wały i kolejnym Quoitem – również Chun. Sporo dziś maszerujemy po wrzosowiskach, co mi bardzo się podoba. Z powodu kontuzji omijamy kilka innych zaplanowanych na dziś Quoitów – między innymi Zennor Quoit i Lanyon Quoit.

25.03.2011 - wybrzeże w Land/'s End, Anna Siemomysła
25.03.2011 - wybrzeże w Land/'s End, Anna Siemomysła

Teraz zakupy w miasteczku Morvah i Kopalnia – czynna w dniu dzisiejszym, co specjalnie sprawdzał Romek – Levant Mine. Pierwsza wzmianka o kopalni wydobywającej miedź i cynę pochodzi z 1748 roku. W pierwszej połowie XIX wieku sprowadzono tu silnik parowy, który obsługiwał skipy z urobkiem, a potem także drugi – który pozwalał na działanie windy dla pracowników. Wycieczka po kopalni odbywa się z przewodnikiem lub bez, widać, że chętnych do oprowadzenia turystów nie brakuje, gdyż w kopalni pracują sami fascynaci. Nam sprzedają bilet rodzinny, żeby było taniej żartując, iż niektórzy z nas muszą udawać dzieci. Nasz przewodnik – Charles, jest dużym brodatym mężczyzną, który ewidentnie kocha to miejsce. Mimo tego, iż w marcu silnik nie jest puszczany w ruch, a aktualnie odbywa się jego malowanie, odpędza malujących i uruchamia dla nas i jeszcze dwójki zwiedzających urządzenie. Robi wrażenie i zdobywa nasze serca. Dyskutujemy o różnicach pomiędzy kopalniami węgla a cyny, o innego rodzaju niebezpieczeństwach i trudnościach czyhających na zdobywców tych dwóch rodzajów bogactw naturalnych. Zerkamy w otchłań w którą musieli niegdyś schodzić po drabinach górnicy. Wyjeżdżamy w zachwycie i z żalem. Omijamy zaplanowaną ruinę koplani Botallack, która sterczy na wystającym z morza poszarpanym klifie. Żałuję tego jeszcze w tej chwili gdy to piszę… czy uda się wrócić i to nadrobić?

Nie omijamy natomiast mocno komercyjnego Land’s End, do którego poza położeniem na samym zachodnim krańcu kornijskiego wybrzeża przyciągają nas obiecane przez przewodnik niesamowite widoki. Te faktycznie robią wrażenie, choć podobno z dwóch takich miejsc powinniśmy byli wybrać raczej Lizard Penisula. No cóż, choćby człowiek żył 1000 lat i tak nie zobaczy wszystkiego… chyba…

24.03.2011 - Fowey, Anna Siemomysła
24.03.2011 - Fowey, Anna Siemomysła

Teraz jeszcze Penzance – stolica turystyczna Kornwalii, miasto typu naszego Sopotu. Liczymy tu na pieroga na pożegnanie z Kornwalią – jutro wszak wyjeżdżamy. Romek odpuszcza sobie spacer, reszta z nas troszkę zwiedza, szukając godnego nas lokalu gastronomic

25.03.2011 - Kopalnia w Galver Carn, Anna Siemomysła
23.03.2011 - Plymouth Destylarnia Dżinu, Anna Siemomysła
23.03.2011 - Plymouth Schody Mayflower, Anna Siemomysła
23.03.2011 - Plymouth, Anna Siemomysła
23.03.2011 - Plymouth The Yards Arm, Anna Siemomysła
23.03.2011 - Plymouth, Anna Siemomysła
23.03.2011 - Plymouth, Anna Siemomysła
23.03.2011 - Plymouth The Hoe, Anna Siemomysła
23.03.2011 - Plymouth The Hoe, Anna Siemomysła
23.03.2011 - Plymouth The Hoe, Anna Siemomysła
23.03.2011 - Plymouth The Hoe, Anna Siemomysła
23.03.2011 - Plymouth, Anna Siemomysła
23.03.2011 - Buckland Abbey, Anna Siemomysła
23.03.2011 - Buckland Abbey, Anna Siemomysła
23.03.2011 - Buckland Abbey, Anna Siemomysła
23.03.2011 - Buckland Abbey, Anna Siemomysła
23.03.2011 - Buckland Abbey, Anna Siemomysła
23.03.2011 - stara kopalnia Wheel Betsy, Anna Siemomysła
23.03.2011 - widok na Dartmoor, Anna Siemomysła
23.03.2011 - stara kopalnia Wheel Betsy, Anna Siemomysła
23.03.2011 - stara kopalnia Wheel Betsy, Anna Siemomysła
23.03.2011 - wieża więzienna w Lydford, Anna Siemomysła
23.03.2011 - Lydford, Anna Siemomysła
23.03.2011 - Lydford, Anna Siemomysła
23.03.2011 - kościół św. Petroca w Lydford, Anna Siemomysła
23.03.2011 - Zajazd w Lydford, Anna Siemomysła
23.03.2011 - rzeka Okement, Anna Siemomysła
23.03.2011 - Zamek Okehampton, Anna Siemomysła
23.03.2011 - Zamek Okehampton, Anna Siemomysła
23.03.2011 - Zamek Okehampton, Anna Siemomysła
23.03.2011 - Zamek Okehampton, Anna Siemomysła
23.03.2011 - Zamek w Launceston, Anna Siemomysła
23.03.2011 - Launceston, Anna Siemomysła
23.03.2011 - Launceston, Anna Siemomysła
23.03.2011 - Launceston, Anna Siemomysła
23.03.2011 - Launceston, Anna Siemomysła
22.03.2011 - Dozmary Pool, Anna Siemomysła
22.03.2011 - Jamaica Inn, Anna Siemomysła
22.03.2011 - Tintagel, Anna Siemomysła
22.03.2011 - Tintagel, Anna Siemomysła
22.03.2011 - Tintagel, Anna Siemomysła
22.03.2011 - Tintagel, Anna Siemomysła
22.03.2011 - Tintagel, Anna Siemomysła
22.03.2011 - Tintagel, Anna Siemomysła
22.03.2011 - Tintagel, Anna Siemomysła
22.03.2011 - Tintagel, Anna Siemomysła
22.03.2011 - Tintagel, Anna Siemomysła
22.03.2011 - Tintagel , Anna Siemomysła
22.03.2011 - Tintagel, Anna Siemomysła
22.03.2011 - Tintagel, Anna Siemomysła
22.03.2011 - Tintagel - Bardowie, Anna Siemomysła
22.03.2011 - Tintagel - Stara Poczta, Anna Siemomysła
22.03.2011 - Padstow, Anna Siemomysła
22.03.2011 - Padstow, Anna Siemomysła
Avatar użytkownika Anna Siemomysła
Anna Siemomysła
Komentarze 4
2011-03-19
Moje inne podróże

Komentarze

Zostaw swój komentarz

dosia-dd
20 lipiec 2015 08:56

Witam. Jestem pod wrażeniem. Wspaniala wycieczka, byliście w miejscach, o których nawet nie słyszałam, choć sama byłam w Kornwalii 2 razy, w sumie 4 tygodnie. dla mnie jest to najpiękniejsze miejsce na ziemi. 

Avatar użytkownika Anna Piernikarczyk
Anna Piernikarczyk
21 wrzesień 2013 07:59

Karolu absolutnie się z Tobą nie zgodzę. Moze i często pada, ale chyba jednak nie aż tak, byłam w Anglii już 2 razy, w Londynie 3 tygodnie, i w Weston tydzień i w tym czasie chyba padało nam w sumie 2 dni. W tym czasie pozwiedzaliśmy wiele miejsc. Zabytki są cudne, i to nie tylko w Londynie, ale w wielu innych miastach i wioseczkach. Są miejsca gorsze i lepsze jak to wszędzie, ale powiedzieć, że Anglia jest brzydka to spore nieporozumienie. Na potwierdzeni zapraszam do moich wycieczek niedawnych z Anglii 🙂

Avatar użytkownika Danusia
Danusia
20 wrzesień 2013 22:03

Świetna,bardzo szczegółowa relacja. Podobnie jak Wy w Londynie byłam wiosną,nie w marcu co prawda lecz w maju. W Polsce było szaro,buro i ponuro, a Londyn powitał nas pięknym słońcem i kwitnącymi kwiatami. To miasto mimo wszechogarniającego pośpiechu ma swój niepowtarzalny styl i urok. Niestety, w UK zwiedziłam tylko sam Londyn,więc zazdraszczam Waszej ,tak pięknej angielskiej wycieczki,a zwłaszcza Stonehage. Super.Pozdrawiam.:-)

Avatar użytkownika Barsolis Karol Turysta Kulturowy

Witam Anie . ladne zdjecia . Nie obraz sie ale !!!

Anglia to bardzo  ,bardzo brzydki kraj  .sama szarzyzna  na codzien .

Bylem kilka razy ,i juz nigdy nigdy nie chcilabym tam pojechac nawet wtedy kiedy zafunowano by mi wycieczke.  Takie odczucie  mam po moich wyprawach. po prezyjezdzie magla ,  deszcze itp.  BRRRR.

totez rozumien ( b. dobrze )   ta FLEGME Angolii.

  Ta  kraina nie ma zadnego , zadnego uroku .

 

Pozdrawiam  Barsolis

 

Wycieczka na mapie

Zwiedzone atrakcje

Gliwice

Emmerich

Dunkierka

Dover

Londyn

Stonehenge

Cadbury Castle

Glastonbury

Lanivet

Castle-An-Dinas

Wadebridge

Padstow

Tintagel

Dozmary Pool

Launceston

Zaczarowane Podróże - dawniej podroze.polskieszlaki.pl
Copyright 2005-2024